Hotel Bania czyli pomysł na komfortowy wyjazd w góry z dziećmi

Wyśmienita tradycyjna kuchnia, góralski decor, baseny termalne i mnóstwo atrakcji dla dzieci – takie są moje pierwsze wspomnienia i skojarzenia z hotelem Bania w Białce Tatrzańskiej.

Dla dzieci jest to prawdziwy raj, więc jeśli tak jak my wybieracie w większości miejsca pod dzieci to Bania jest pod tym względem niezrównana. Są sale zabaw, duży plac zabaw na zewnątrz, park wodny, dmuchane zjeżdżalnie, a w zimie oczywiście szkółka narciarska. To idealne miejsce na wyjazd z maluszkami, jak i ze starszymi dziećmi, nasze były zachwycone.

Odkąd podróżujemy z dziećmi wybieram raczej miejsca właśnie z różnymi atrakcjami, niż chatki na odludziu, bo o ile ja doceniłabym klimat takiego miejsca, to dla dzieci piękny krajobraz nie jest niestety priorytetem i zazwyczaj, raczej prędzej niż później, zaczną przejawiać oznaki znudzenia, które skutecznie zepsują moją sielankę. Doceniam też w hotelach sale zabaw i świetlice, bo przynajmniej jest się gdzie podziać z maluchem, który wstaje przed świtem.

Jest sala zabaw z kulkami, i druga na parterze, również przystosowana do maluszków (Józio stawiał tam pierwsze samodzielne kroki:)

Co wieczór w sali kinowej odbywają się seanse filmowe z popcornem dla dzieci. W lecie wyciągiem narciarskim można sobie wyjechać na szczyt – Kotelnicę i podziwiać stamtąd panoramę Białki i Tatr, można również udać się na spacer okolicznymi szlakami.

Jeśli chodzi o kuchnię to jest w Bani doskonała. Do wyboru mamy restauracje: Góralską, Tatrzańską i Rohatkę, a na zewnątrz jest też karczma. Tradycyjny wystrój i wybór pysznych regionalnych potraw (ale nie tylko) sprawiają, że ciężko odejść od stołu.

Spa Sielsko Anielsko w hotelu Bania to był dla mnie absolutny hit, to chyba najbardziej oryginalne spa, w jakim byłam. Kocham sauny, i nie ma chyba dla mnie nic bardziej relaksującego. Tutaj mamy do wyboru między innymi saunę jodłową, w której pięknie pachnie, bo wyłożona jest gałązkami jodły, albo saunę chlebową grzaną wielkim piecem na chleb.

A tutaj w głąb schodzi się do tej studni z lodowatą wodą by schłodzić się po saunie

Wisienką na torcie są tabliczki informacyjne napisane gwarą, tylko spójrzcie:

Hotel Bania jest połączony z Termą Bania, czyli kompleksem basenów termalnych i parkiem wodnym. Terma jest ogólnodostępna dla wszystkich, także w szczytowych sezonach czyli lecie i zimie jest tutaj totalne zatłoczenie. To jest dla mnie minus, no ale znowu dzieciom to wcale nie przeszkadza, i świetnie się tu bawią.

Podsumowując myślę, że jest to wymarzone miejsce na wyjazd rodzinny, z chęcią wybrałabym się tutaj również zimą by dzieciaki zaczęły się uczyć jeździć na nartach, także myślę, że jeszcze tu wrócimy, bo poza zatłoczonymi basenami w Termie (która de facto nie jest częścią hotelu, więc nie wiem nawet czy można to uznać za minus), wszystko było na najwyższym poziomie.

Reklama

Pad Thai z kurczakiem i orzeszkami ziemnymi

Mamy niedaleko malutką, doskonałą tajską restaurację, w której zawsze zamawiam to samo, numer 13 czyli pad thai. Nic nie przebije świeżych warzyw, sosów, mięsa i makaronu rzuconych na rozgrzanego na maksa woka, każdy ze składników wydziela pod wpływem temperatury aromat, który w połączeniu z całą resztą tworzy unikalny smak tego dania. Wszystko to prosto z woka zrzucone do głębokiej miski, posypane orzeszkami, gorące, pokrzepiające i sycące. Za oknem zimno, ale moje kubki smakowe i myśli są już w Tajlandii, w której nigdy nie byłam. Pad thai to po prostu makaron smażony z jajkiem i warzywami, ja w moim przepisie pominęłam jajko, bo szczerze mówiąc, zawsze mi ta jajeczna nuta zgrzyta w połączeniu z całością. Wypróbujcie, a zyskacie nowe, pyszne i egzotyczne danie do swojego tygodniowego menu.

Składniki

400g makaronu ryżowego

2 duże piersi z kurczaka

1 marchewka

1 żółta i 1 czerwona papryka

3 cebulki dymki, włącznie z zieloną częścią

garść posiekanej, świeżej kolendry

garść posiekanych orzeszków ziemnych

2 łyżki świeżego, startego imbiru

2 przeciśnięte przez praskę ząbki czosnku

¼ łyżeczki płatków chilli

pół szklanki masła orzechowego

1 łyżka oliwy z oliwek

3 łyżki oleju sezamowego (będą dodawane po jednej w różnych fazach)

2 łyżki sosu sojowego (+ dodatkowo ¼ szklanki)

2 łyżki octu ryżowego

1 ½ łyżki miodu

¼ łyżeczki płatków chilli

1 łyżeczka chińskiej przyprawy 5 smaków

¼ szklanki ciepłej wody

Wykonanie

Piersi kurczaka lekko rozbić i pokroić na cienkie kawałki, dodać chińską przyprawę, sos sojowy, 1 łyżkę oliwy z oliwek i oleju sezamowego, wymieszać i tak zamarynowanego kurczaka odstawić do lodówki.

Pora na sos: masło orzechowe, pozostałą ¼ szkalnki sosu sojowego, ocet ryżowy, imbir, czosnek, 2 łyżkę oleju sezamowego i miód wlewamy do miski i zmimiksować stopniowo dodając wodę, do uzyskania pożądanej konsystencji (jeśli chcemy rzadszą to dodajemy mniej wody rzecz jasna).

Paprykę pokroić, pamiętajcie, by oprócz pestek usunąć też białe kawałki miąższu, bo mają gorzki smak. Marchewkę obrać i zetrzeć na tarce.

Następnie posiekać cebulkę, kolendrę i orzeszki, odstawić na bok.

Ugotować makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu.

Wok postawić na dużym ogniu, i gdy się już mocno nagrzeje, wrzucić kurczaka i podsmażać ok. 4 – 5 minut, aż się zrumieni i będzie całkowicie zrobiony w środku. Wyjąć z woka i odstawić.

Do tego samego woka dodać ostatnią łyżkę oleju sezamowego i wsypać płatki chili, paprykę i marchewkę i większą część cebulki (odłóżyć trochę do dekoracji). Podsmażać przez kolejne 4 – 5 minut, po tym czasie zmniejszyć ogień. Następnie dodać kurczaka, makaron, kolendrę (znów trochę zostawić do dekoracji), wlać stopniowo sos i wymieszać, wciąż gotując na małym ogniu.

Gotowe danie posypujemy resztą cebuli, kolendry i orzeszkami ziemnymi.

Smacznego!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzieci z dużą różnicą wieku – plusy i minusy

Tak sie złożyło, ze moja córkę i synka dzieli 7 lat. Jak to jest mieć w domu podrośnięte dziewczę i drącego się bobasa? Jak ze wszystkim w życiu bywa, są dobre i złe strony. Pewnie znajdę wiecej złych, bo a) leży to w mojej naturze, b) to co przeszkadza, bardziej daje w kość i przez to jest po prostu bardziej zauważalne.

Brak czasu dla starszego dziecka

Szczególnie w pierwszych tygodniach jest to trudne dla dziecka, bo musi radzić sobie z podwójnie trudną sytuacją: rodzice są ciągle zajęci albo zmęczeni, i do tego cały ich czas i uwagę pochłania nowy potomek. 7 – letnie dziecko raczej nie będzie okazywać zazdrości i złości scenami z leżeniem na podłodze i waleniem na oślep rękami i nogami, ale ono też będzie odczuwało te emocje, tylko prawdopodobnie inaczej będzie je manifestowało. Moja córka bywała na początku smutna, zdarzało jej się popłakiwać, stawała w drzwiach i z żalem patrzyła, jak po kąpieli na przykład piskliwym sopranem piejemy z zachwytu pochyleni nad dzidziusiem. Oczywiście ciągle zapewnialiśmy ją, że dalej jest dla nas najważniejsza, i tak samo okazywaliśmy jej czułość, ale to jest u dziecka po prostu normalna reakcja na zmianę, i nie ma co z tym walczyć czy broń boże dziecka strofować. Po prostu dać czas na przetrawienie nowego stanu rzeczy, być obok, dodawać otuchy, i mimo zmęczenia znaleźć czas na wspólną planszówkę czy choćby żarty i rozmowę – myślę, że to jest kluczowe. Po paru tygodniach wszystko wróciło do normy i nasza córka zupełnie oswoiła się z myślą, że jej mały brat jednak zostaje u nas na stałe:).

Wspólne wyjścia – znalezienie miejsca, które zadowoli oboje może być wyzwaniem

O ile w lecie jest łatwiej, bo na placach zabaw czy w parkach zawsze jest fajnie i każde z dzieci coś tam dla siebie interesującego znajdzie (i tak zazwyczaj jedno z nas bawi się z Lilką w łapanego czy chowanego, a drugie chodzi za Józiem), to w zimie czasem niełatwo jest znaleźć miejsce, które jest atrakcyjne zarówno dla dziewięciolatka, jak i dla niespełna dwulatka. Bo on chce na kulki, jej sie tam nudzi, ona chce na trampoliny, on jest za mały i nie ma tam wstępu. Z takimi problemami logistycznymi trzeba radzić sobie też na co dzień w domu; starszak kilka godzin buduje skomplikowaną konstrukcję z lego, a maluch chce ją roztrzaskać i zjeść. Efekt – płacz starszaka. Można spróbować alternatywnego rozwiązania w postaci usunięcia malucha z pokoju, zamknięcie drzwi i zakaz wstępu, efekt: płacz malucha i towarzyszące mu walenie pięściami w drzwi, tudzież przejawy przemocy fizycznej skierowane ku istotom żywym, jak i przedmiotom martwym. Także teges, bądź tu człowieku mądry.

Teraz dla równowagi kilka plusów:

Dzieci sie nie tłuką

To chyba zmora wszystkich rodziców dzieci w podobnym wieku. Takie maluchy nie mogą zyć jeśli rodzeństwo ma coś, czego one nie mają, lub to coś ma inny kolor, albo nie jest zupełnie identyczne. Madrość, że “sharing is caring” mają w głębokim poważaniu i zadowolone są tylko, gdy ich stan posiadania jest większy niż brata lub siostry. U nas na szczęście ten problem odpada, bo nasza rezolutna dziewięciolatka rozumie, że jej mały brat z kolei nic nie rozumie, i gdy chce zrobić coś, w czym mały będzie jej potencjalnie przeszkadzał, albo wymyka się cichcem na górę, albo czeka na moment, kiedy będzie czymś zajęty, nie będzie go w pobliżu, będzie spał, etc.

Niania i pomoc domowa (niestety niezupełnie darmowa:)

Kiedy dziecko zaczyna raczkować i chodzić, bezstresowe wyjście do toalety czy zrobienie porannej kawy graniczy z cudem, i córka niejednokrotnie mnie w takich sytuacjach poratowała. Nigdy nie używamy argumentów typu: zajmij się nim, to twój obowiązek jako starszej siostry, po pierwsze dlatego, że nie jest to jej obowiązek, tylko nasz jako rodziców, po drugie tego typu wymuszanie może tylko pogłębić frustrację dziecka i niezadowolenie z faktu pojawienia się rodzeństwa. Jeśli chcę, żeby mi w czymś pomogła, po prostu o to proszę, a ona rozumie, że robi mi przysługę, bo w tym momencie już brakuje mi rąk, a ona wybawia mnie z trudnej sytuacji. I szybko sie zorientowala, że może czerpać z tych usług korzyści, typu jakaś drobna opłata, ekstra słodycz czy oglądanie tv. Co ciekawe, córka nie stosuje przy tym szantażu: zrobię to jak mi pozwolisz x,y, z. To raczej delikatne upomnienie sie o zasłużoną nagrodę. Także jak widzicie,  jest to dość wysublimowana gra prowadzona przez obydwie strony.

Podobnie też nie pozwalam synkowi gryzmolić po rysunkach córki, czy niszczyć czegoś nad czym pracowała, i nie używam retoryki w stylu: jesteś starsza, ustąp mu. Nawet kiedy beczy niezadowolony, bo ma coś zabronione, tłumaczymy mu, że nie można tak robić, albo, że już miał kilka chrupek i więcej nie dostanie. Ogólnie staramy sie oboje traktować sprawiedliwie, stosownie do ich wieku.

Przez wiele lat, kiedy mieliśmy tylko Lilę, musieliśmy zastępować jej to brakujące rodzeństwo. Nigdy nie lubiła bawić się sama, więc biegaliśmy po placach zabaw, układaliśmy klocki, malowaliśmy, i tak praktycznie bez przerwy, co przyznam było czasami mega meczące. Kiedy odpowiadałam, żeby poszła pobawić się sama, bo chciałam chwilę posiedzieć w ciszy, od razu zalewała mnie fala poczucia winy, że czuje się samotna, i dołączałam jednak do zabawy. Setki razy zastanawiałam się, czy rodzeństwo w podobnym wieku faktycznie ciągle bawi się razem, i nie ma wołania rodziców co 5 minut, że nuda. Wiem, że się też kłócą i biją, i że nie zawsze jest tak kolorowo, no ale jednak, kompan do zabawy zawsze jest w pobliżu.

Nasze dzieci też już bawią się ze sobą, bo synek nie jest już bobasem i uwielbia wygłupy, łapanego, jazdę na niedźwiedziu itp. I ten widok, jak razem się cieszą jest taką wisienką na tym słodko – gorzkim torcie macierzyństwa. Poza tym różnica siedmiu lat nie tworzy jakiejś przepaści pokoleniowej, i z wiekiem będzie się zacierała, znam wiele przypadków, gdzie takie rodzeństwo ma bardzo bliską i mocną relację w dorosłym życiu.

No to jak to jest w przypadku dzieci z niewielką różnicą wieku? Ktoś potwierdzi, że super, i że matka wreszcie (jak trochę odchowa) będzie tylko leżeć, pachnieć i popijać kawkę na sofie? Niedługo przyjdzie mi sie o tym przekonać i innej wersji wydarzeń do wiadomości nie przyjmuję:)

 

Co przywieźć z wycieczki?

Macie jakieś specyficzne rzeczy, które przywozicie z wakacji? Ja na przestrzeni lat gromadziłam naprawdę przeróżne pamiątki, miałam nawet taki plan, żeby urządzić jeden pokój jako taki pamiątkowo – wycieczkowy, widziałam kiedyś chyba w jakimś programie w tv, pokój w mieszkaniu Beaty Pawlikowskiej, właśnie tak urządzony, wypełniony artefaktami z całego świata, i strasznie mi się to spodobało. Póki co jednak, każdy skrawek przestrzeni sukcesywnie zawłaszczany jest przez dziecięce duperele i mnożące się skrzynki z lego i playmobil, także mój plan na ten wycieczkowy wehikuł czasu i oazę spokoju jeszcze trochę poczeka na realizację.

Nigdy nie trzymałam sie jakiegoś schematu np. kupowania zawsze tych samych rzeczy, raczej  przywoziłam to, co mi się akurat najbardziej podobało, co z perspektywy tworzenia pokoju też przysporzyłoby mi kłopotów aranżacyjnych i zapewne powstałby z tego eklektyczny misz masz, bo o ile u Beaty P drewniane, babmusowe ozdoby z Ameryki Południowej wszystkie pięknie ze sobą współgrały w estetycznym unisonie, tak u mnie kolorowy kilim z Meksyku i sombrero w połączeniu ze szklaną figurką katedry w Mediolanie mógłby u niektórych spowodować ból zębów.

Mam koleżankę, która ze wszystkich swoich wyjazdów, nawet niedalekich, tylko powiedzmy do Torunia, Gdańska, czy jakichś małych miasteczek, przywoziła magnesy na lodówkę. Cała jej lodówka była zapełniona magnesami, i było to bardzo ciekawe, można było tak stać i stać przed tą lodówką i oglądać te magnesy jak wystawę. Fajny pomysł, plus magnesy są wszędzie dostępne, są małe i łatwo je przetransportować. My jednak przez wiele lat mieliśmy lodówkę bez funkcji przyciągania magnesów, więc ta opcja zwyczajnie odpadała.

Za to druga moja koleżanka kolekcjonowała kubki. Ten pomysł również bardzo mi sie spodobał i przez jakiś czas w sklepach z pamiątkami poszukiwałam głównie pięknych kubków, najlepiej z nazwą miasta czy kraju. Szybko jednak okazało się, że nie wszędzie są kubki choćby umiarkowanie ładne, a często to zwykłe badziewie z jakimś marnym wzorem. Kupując też kubki w tak różnych miejscach jak dajmy na to Kenia i Florencja, trudno utrzymać stylistyczną jednolitość, także pomysł ten również szybko porzuciłam.

I po prostu postawiłam na spontaniczność, nie mam żadnego planu, kupuję to, co wpadnie mi w oko, zresztą zauważyłam, że ostatnio przywożę coraz mniej, i wytarczają mi zdjęcia jako pamiątka.

Acha, no i obowiązkowo zawsze, kiedy jesteśmy nad morzem przywozimy muszle. Wiadomo, dzieci uwielbiają je zbierać, zawsze robimy konkursy, kto znajdzie najbardziej wyjatkową, nieoszczerbioną, gladziutką itd., no a potem szkoda nam je wyrzucać, więc pakujemy do walizek. Waży to niemało, na strychu mam całe kilogramy papierowych toreb pełnych muszli, na każdej torbie podpis z jakiego miejsca dane muszle pochodzą (ha, taka jestem zorganizowana :). Nie wiem co prawda, po co nam te wszystkie muszle, może kiedyś otworzę jakąś budkę przy drodze i bedę sprzedawać :).

Symbole danego kraju / miasta

Z Amsterdamu przyjechały z nami oczywiście malowane drewniaki i cebulki tulipanów, z Paryża statuetka wieży Eiffla, z Barcelony ornament z mozaiką w stylu Gaudiego, z Nowej Zelandii podstawka na torebki od herbaty z ptakiem Kiwi, a z Australii bumerang. Takie tradycyjne przedmioty to też świetne prezenty dla znajomych. I chyba to jest taki naturalny wybór pamiątkowy. Wiadomo, sięgamy po to, co najbardziej kojarzy się z danym miejscem i w jakiś sposób odzwierciedla jego charakter, który, poprzez ten przedmiot, tak jakby trochę zabieramy do naszego domu.

Tradycyjne produkty żywnościowe i przysmaki

Są kraje, których wizytowką jest po prostu jakieś specyficzne jedzenie, np. Belgijczycy sa dumni ze swojej czekolady, w Maroku bardzo popularny jest olej arganowy, na Sri Lance przeróżne egzotyczne przyprawy do potraw z ryżem, w Grecji oliwa z oliwek, w Toruniu pierniki a w Krakowie obwarzanki. Zaletą takich pamiątek, szczególnie dla tych, którzy cenią minimalizm, nie lubią gromadzić rzeczy, i lubią gotować, jest ich praktyczność i możliwość zastosowania w kuchni, a na pamiątkę zawsze można zostawić zużytą butelkę czy pudełko po przyprawach 🙂

Wina i inne alkohole

Również świetne zarówno na prezent, jak i dla siebie, w zimowy wieczór popijać czerwone wino z Portugalii i przywoływać każdym łykiem słoneczne wspomnienia. Albo coś z jajem, na przykład tradycyjna meksykańska wódka z robakiem na dnie (którego trzeba na końcu zjeść!), czyli Mezcal, albo rumy z Karaibów, no kto by pogardził takim trunkiem? Prezent trafiony w dziesiątkę!

Rękodzieło

Staram sie zawsze kupować od niezależnych sprzedawców, na targach czy straganach. Uwielbiam wszelkie drewniane i babmusowe bibeloty, a jak już widzę, tak jak było w Afryce, jak miejscowi sami strugają drewniane figurki i ozdoby, to już jestem zupełnie przekabacona, i nawet się nie targuję (no chyba, ze cena, którą zaśpiewają byłaby adekwatna, gdyby rzeźba była ze złota), żeby ich trochę wspomóc. Jestem chętną klientką na świeczki, chusty, ceramikę, i takie tam różne babskie pierdółki, zawsze chętnie przygarnę, czemu nieodłącznie towarzyszy wywracanie oczu niezwykle zdroworozsądkowego T, który uważa, że jeśli coś nie ma praktycznego przeznaczenia, to nie ma racji bycia w domu :).

Bardzo jestem ciekawa, czy Wy macie jakieś ulubione rzeczy, które przywozicie z podróży, piszcie w komentarzach, im dziwaczniejsze i bardziej odjechane tym lepiej 🙂

Coś zupełnie wyjątkowego

Czytacie swoim dzieciom? Wiem, że tak, bo jesteście światłymi, inteligentnymi rodzicami i chcecie dla nich jak najlepiej. Poza tym cóż przyjemniejszego, niż położyć się o zmroku pod kołderką z małym ludzkim kaloryferkiem wtulonym w nas, i odpłynąć w jakiejś fajnej historii, zaciągając się niepowtarzalnym zapachem świeżo wypieczonych kartek prosto z księgarni:) Wiem, że obecnie w wielu domach rządzi Pucio. Jako, ze czasy jego świetności przypadły na lata mojego przymusowego urlopu od wieczornego czytania, bo starsza córka czyta sobie sama, a synek na razie używa książek do trenowania rzutu w dal, tudzież do testowania wytrzymałości stron i siły swoich zębów. Także Puciu, na pewno się w końcu spotkamy, ale chyba na razie nie jesteśmy na to gotowi :). Przygotowałam dla Was krótki przegląd pozycji do biblioteczki maluszka, jak i starszaka. Nie są to nowości, po prostu książki, które u nas się bardzo sprawdziły, mają w sobie coś ponadczasowego, a nawet pierwiastek genialności. Ta krótka lista zawiera książeczki po polsku i po angielsku, także każdy tu znajdzie coś dla siebie.

Biff, Chip and Kipper

Ta seria wydana przez Oxford University, może szczególnie przydać się mamom kilkulatkow w UK, jest wykorzystywana we wszystkich szkołach do nauki czytania. Książeczki są pogrupowane kolorami według zaawansowania tekstu. Są to krótkie, zabawne historyjki z życia rodzinki, i ich psa Floppy’ego, na każdej stronie znajduje się jedno – dwa zdania, a to co się dzieje jest zilustrowane krok po kroku, dlatego to świetne książeczki dla najmłodszych, bo nie ma dużo tekstu, a obrazki pomagają zrozumieć o co chodzi i co się dzieje. Nam służyły bardzo długo, najpierw ja czytałam Lilce na dobranoc, a później uczyła się z nich i sama sobie czytała .

Winnie the Witch

Druga pozycja dla mam w UK, Winnie the Witch czyli angielska klasyka dziecięca w najlepszym wydaniu. Szalone historie zabawnej czarownicy i jej kota Wilbura, który nie pragnie niczego więcej niż święty spokój, ale Winnie zawsze wciąga go w swoje zakręcone pomysły. U nas na tapecie była dobrych kilka lat, duża szansa, że Wasze dzieciaczki już o Winnie słyszały, bo jest czytana w większości szkół i przedszkól (to kontynuacja bardzo znanej Room on the broom).

Good night stories for rebel girls

Książka w dwóch częściach, także dostępna po polsku: Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek. To życiorysy znanych kobiet w formie jednostronicowych opowiastek, Lilkę bardzo wciągnęła, i wiem, że ogólnie dziewczynkom się bardzo podoba. Znajdziemy tu bogaty wachlarz nietuzinkowych pań: od Cleopatry i Marii Curie po Michelle Obamę, J. K. Rowling i Beyonce, świetne pop artowe ilustracje i ważne przesłanie, że dziewczynka może spełniać marzenia tak samo jak chłopak, i może zostać pilotem, inżynierem, zmieniać świat, a nawet nim rządzić.

Na koniec dwie najbliższe memu sercu książki (jeszcze brakuje tu Ani z Zielonego Wzgórza, ale skupiłam sie raczej na pozycjach do lat 10), jedna stara, wszystkim znana i darzona sentymentem, druga to odkrycie sprzed kilku lat, i można powiedzieć olśnienie.

Dzieci z Bullerbyn

Najnowsze wydanie Naszej Księgarni  jest zachwycające, choć ja mam w pamięci małą książeczkę z żółtą okładką z mojego dzieciństwa, absolutnie ukochaną i pierwszą ulubioną w życiu. Mam też sentyment do klasycznych ilustracji pyzatych dzieci z piegami i rozwichrzonymi czuprynami. Tak też pamiętam wszystkich bohaterów Astrid Lindgren też z innych jej książek. Uwielbiałam po prostu opisy na przykład kiedy Lisa dostała własny pokój na urodziny i jak pięknie był urządzony, sprzedawanie wiśni przy drodze, urządzanie sekretnych miejsc i zabieranie tam lalek i smakołyków, przesyłanie liścików na sznurku w pudełku – są tak plastyczne, kolorowe i pełne szczegółów, że do dziś zostały mi w pamięci, i myślę, że niesamowicie mocno rozwijają wyobraźnię dzieci. Niektóre przygody cztałyśmy po kilka razy, Lilki ulubiona to gdy Lassego pogonił zły baran, zaśmiewała się przy tym do rozpuku. Co ciekawe, bardzo ją dziwiło, że dzieci mniej więcej w jej wieku chodzą same do szkoły i to tak daleko, mogą pływać łódką po jeziorze same, bez dorosłych. Anna i Lisa mogły same pójść tak daleko po zakupy. Ta całkowita wolność i pokazanie dzieciństwa jako przestrzeni zawłaszczonej przez dzieci, gdzie mogą być zupełnie samodzielne i nezależne, bez wiecznego nadzoru rodziców to jest coś dla współczesnych dzieci egzotycznego i chyba najbardziej fascynującego w tej książce, coś czego one już nie zaznają, bo mieszkają w dużych miastach, gdzie wiadomo, wszędzie ulice, niebezpiecznie, nawet na plac zabaw trzeba chodzić z rodzicami. Sama czytając Dzieci z Bullerbyn przed laty nie zwróciłam nigdy uwagi na ten aspekt totalnego wyzwolenia, i nie było w tym dla mnie nic nadzwyczajnego, że dzieci stoją przy ruchliwej drodze i sprzedają wiśnie, idą do szkoły same półtorej godziny lub szwędają się po lesie aż do zmroku albo i po. Moje pokolenie zaznało jeszcze smaku zabawy na podwórku, gdzie nikt nas nie pilnował, a mamy tylko wołały nas przez okno na obiad. Szkoda mi, że tak się wszystko zmieniło, i że dzisiejsze dzieci, w tym moje, zwłaszcza z dużych miast już czegoś takiego nie doświadczą.

Co za szczeście, co za pech

Mam wiele ulubionych książek dla dzieci, ale ta jest zupełnie wyjątkowa, wzruszająca, genialna. Tyle głębi w kilku krótkich zdaniach. Amanda wychodzi na spacer i spotyka ją seria pechowych przypadków, które przeczytane z drugiego końca książki okazują się być szczęściem, a nie pechem! Często w życiu myślimy (przynajmniej ja): mogłam zrobić inaczej, ten wybór to był błąd, co by było gdyby. Gdybym wybrała inaczej, być może nie miałabym tego co mam i cenię teraz. A może byłoby lepiej? A może gorzej? Tak jak Amanda, nigdy się tego nie dowiem. Za każdym razem kiedy czytam tą książeczkę nie mogę wyjść z podziwu and prostotą i genialnością pomysłu autorów na pokazanie jak wszystko w życiu jest względne i przypadkowe, jak subiektywnie postrzegamy nasze doświadczenia, i jak to samo wydarzenie ujrzane z innej perspektywy, innymi oczami albo po jakimś czasie może okazać się zupełnie czymś innym niż do tej pory myśleliśmy. Znacie? Uwielbiacie tak jak ja? Jeśli nie to sięgnijcie, a będziecie zachwyceni.

A jakie są Wasze ukochane książki, które czytacie z dziećmi?

Malediwy, Malediwy, czy Pan Bóg jest sprawiedliwy?

Taką piosenkę wymyślił na Malediwach T i podśpiewywał ją co chwilę, a Lila mu wtórowała. Tym oto sposobem przywieźliśmy sobie z wycieczki przyśpiewkę, która jest w naszym domu żywa po dziś dzień. Piszę to w parszywy, zimny wieczór, gdy cała rodzina dogorywa na jelitówkę, a za oknem wali żabami, i trudno mi podważyć zasadność pytania w naszej piosence. Bo jak to, że ja tu mam 90% roku taki syf deszczowo – błotny i smaganie zimnem po tyłku, a tam turkusy i kokosy prosto z palmy, i piasek jak mąka i błogostan przez rok cały.

Tak to właśnie jest moi mili, nie będę owijać w bawełnę, nigdy wcześniej ani później nie widziałam takich pięknych plaż, jak na Malediwach. Po Malediwach nic już nie będzie takie samo. Mam znajomą, która obawiała sie tam lecieć, bo później nic już jej się nie będzie podobało, twierdziła. Fakt, trudno to przebić, ale ja ciągle umiem docenić wyjątkowość innych miejsc.
Są osoby, które latają tylko tam na wakacje, mają kilka ulubionych wysp, na które ciągle wracają, głównie są to miłośnicy nurkowania i snorkelingu. Rafa jest tutaj idealna, można nawet zobaczyć małe rekiny i żółwie. Wyprawy na rafę odbywają się często, nawet 2 razy dziennie, więc naprawdę można podwodny świat oglądać bez ograniczeń.
Malediwy to okolo 1190 wysepek zgrupowanych w 26 attole. Są prognozy, że za parędziesiąt lat całkowicie przykryje je woda i znikną z powierzchni ziemi, więc jeśli są na waszej liście miejsc do odwiedzenia, może lepiej nie odkładać tego do emerytury.
Pora sucha trwa od grudnia do kwietnia, a pora deszczowa od maja do listopada. My byliśmy w maju i pogoda była piękna, ale może po prostu mieliśmy szczeście, i im dalej w porę monsunową, tym więcej opadów, więc jest to na pewno kwestia nad którą warto się zastanowić planując wakacje.

Każda wyspa to osobny resort, wyspy są niewielkie i można obejść je bez problemu krótkim spacerkiem. Hotelowe restauracje, recepcje czy bary zazwyczaj sa przy plaży i nie mają podłóg tylko piasek, co jest naprawdę przefajne. Warto jednak wziąć jakieś japonki, czy buty do wody, bo na plaży są dość ostre koralowce. Pokoje to albo domki na plaży albo na wodzie, z tym, że ta opcja nie jest dozwolona z dziećmi. Jest też willa na wodzie dla nowożeńców, odłączona od innych i oddalona sporo od brzegu, podpływa się do niej łódką.

Na pewno jest to kierunek luksusowy, obiekty są na bardzo wysokim poziomie, i co najważniejsze, nie ma tłumów, na plaży często byliśmy zupełnie sami, bo wiekszość ludzi była akurat w innych cześciach wyspy. My mieszkaliśmy w domku na plaży, z którego do brzegu morza było 16 kroków (dosłownie ). Łazienka była w cześci niezadaszona, i prysznic brało się pod gołym niebem, co było cudowne, ale też różni nieproszeni goście wbijali sie z zewnątrz, np. mrówki giganty obłaziły całą toaletę, więc zależy co kto lubi.
Utarło sie, ze Malediwy to opcja na honeymoon, tudzież dla par na jakąś rocznicę, i owszem sporo ich tutaj, ale nie brakuje też rodzin z dziećmi. Wyspa czesto ma oddzielną restaurację i basen tylko dla dorosłych, tak więc można się tu udać, jeśli ktoś nie ma ochoty słuchać wrzasków i być chlapanym w oczy co minutę. A jeśli ktoś tak jak ja, nie ma na to ochoty, ale niestety jest na to skazany, to wtedy zostaje w części dla rodzin :).

Co robić z dziećmi

Główne atrakcje dla dzieci to plaża i baseny, które według mnie w zupełności wystarczą, nie ma klubu malucha, i jest tylko prowizoryczny placyk zabaw. Ale przecież dla małych dzieci wszystko może być atrakcją, Lila, na przykład, która miała wtedy 3 lata, godzinami pluskała sie w kraniku do spłukiwania nóg przed domkiem. Starsze dzieci mają do wyboru różne sporty: tenis, piłkę nożną, snorkeling i sporty wodne.

Koniecznie trzeba zabrać coś na komary, bo tną naprawdę zawzięcie. Jeśli macie małe dziecko i zastanawiacie się, czy brać wózek na wyspę całą wysypaną piaskiem, to zdecydowanie tak. Ścieżki między różnymi punktami na wyspie są wydeptane i spokojnie można jechać, a jest wystarczająco daleko z jednego miejsca do drugiego, by dziecko się zmęczyło. My nawet jeździliśmy wózkiem przy samej plaży, np. wieczorami chodziliśmy na spacery plażą wokół wyspy, a Lila sobie smacznie spała w wózku.

IMG_1542

IMG_1540
to jest właśnie odległość z naszego domku do wody 🙂

IMG_1546IMG_1739

IMG_1640
recepcja

IMG_1633IMG_1662IMG_1678IMG_1619IMG_1646IMG_1648IMG_1657IMG_1702IMG_1712IMG_1716IMG_1751IMG_1755IMG_1983IMG_2006IMG_2170

IMG_2116
spore ryby, a nawet małe rekiny (tzw. baby sharks) podpływały bardzo blisko, właściwie do wody po kolana

IMG_2382IMG_1811IMG_1827IMG_1842

IMG_1853
rzadko mamy zdjęcia wszyscy razem, bo nie ma kto nam zrobić, poza tym jak prosimy kogoś o fotkę, to zazwyczaj nie jesteśmy zadowoleni z efektu 🙂

Wycieczki
Opcji zwiedzania jak się można domyślić, nie ma zbyt wiele, Malediwy, to kierunek głównie nastawiony na relaks i odpoczynek, ale jak ktoś jest wystarczająco zdeterminowany i ciekawy świata, to znajdzie i tu sposób, by się poszwędać po okolicznych wyspach i podpatrzeć codzienność rdzennych mieszkańców. Bo poza wyspami typowo resortowymi, są też zwykłe wyspy – wioski, zamieszkane przez tutejszych ludzi, którzy wiodą tutaj normalne życie. Taka osada, którą można obejść w 5 minut, z własną mini infrastrukturą, szkołami i sklepami, odgraniczona od reszty świata wodą wciąż wydaje mi się konceptem zarazem dziwnym, niesamowitym, jak i trochę klaustrofobicznym, ale zdecydowanie wartym doświadczenia. Wybrałam się na krótką wyprawę łódką, na sąsiadujacą z naszym Meeru wysepkę Difusshi, gdzie akurat odbywała się jakaś uroczystość (niestety nie udało mi sie ustalić, o co dokładnie chodziło). Dziewczynki miały kwiaty we włosach i kolorowe sukienki, i wszyscy ci ludzie w strojach i kwiatach wygladali niezwykle egzotycznie i widowiskowo jak z obrazów Cezanne’a, na tle turkusowego morza i palm.

IMG_1772
szkoła

IMG_1773IMG_2273IMG_1878IMG_1890

IMG_2283
wysepka Diffushi, w tle zbiornik z pitną wodą dla całej wyspy

IMG_2290IMG_2291IMG_2294IMG_1875IMG_1870IMG_1856IMG_1869IMG_2292IMG_2289IMG_2299IMG_2308IMG_2298

Jeśli chodzi o dalsze wycieczki, to można wybrać się do stolicy Malediwów – Male, będącego (lub będącej, jeśli przyjmiemy, że to dziewczyna) najmniejszą stolicą świata. Dla mnie dość mocnym przeżyciem była wizyta na targu rybnym. Możecie tam zobaczyć jak się oprawia świeży połów, wielkie tuńczyki, i inne ryby giganty, patroszenie i różne inne mocno graficzne obrazki, zapach również jest raczej obezwładniający, ale przecież niecodziennie ma się okazję zobaczyć coś tak autentycznego.

Malediwy to kraj muzułmański i warto zabrać ze sobą jakąś chustę lub coś, co można narzucić na ramiona, zwiedzając na przykład meczety.

Inne standardowe wycieczki oferowane przez większość hoteli, to wycieczki do innych resortów na wyspy nieopodal, a także na rejsy o zachodzie słońca i oglądanie delfinów.

IMG_2090
Male – mnóstwo skuterów w stolicy
IMG_2078
Male – targ rybny

IMG_2080.JPG

IMG_2056
Male – bazar z owocami

Jeśli trochę rozglądaliście się za wakacjami na Malediwach, to na pewno się zorientowaliście, że do wyboru jest wiele wysp i resortów. Ja jak zwykle przy wyborze kierowałam się opiniami na tripadvisorze, wybrałam wyjątkowo dobrze oceniane Meeru, i nie zawiodłam się, było przecudownie pod każdym względem. Lecieliśmy z firmą Travelbag, która również jest godna polecenia. Koszt takiej wycieczki to około 1700 – 2000 funtów od osoby (podobnie ceny kształtują się w przeliczeniu na złowtówki). Na pewno warto tu przylecieć, odpocząć, popływać, ponurkować, nacieszyć oko rajskimi widokami, jakich nie ma chyba nigdzie indziej, przynajmniej na ziemi –  te widoki, wspomnienia to jest coś, co zostaje na całe życie.

IMG_1728
takim wspomnienim na przykład ogrzewam się dzisiaj, w ten ponury zimowy wieczór

7 minusów karmienia piersią

Już słyszę huk trąb jerychońskich i lecę się schować przed salwą zgniłych jaj. Publiczny lincz super matek jak w banku, i na pohybel wszystkim, co święty obraz matki polki karmiącej bezczeszczą.

Czy przesadzam? Bo wydaje mi sie, że terror laktacyjny jeszcze jest obecny, i to mam wrażenie, że najbardziej sieją go nie szpitale, lekarze czy położne, lecz same matki. Zawsze gotowe na atak z pazurami na tą, która dokonała innego wyboru, miała cesarkę, czy karmi mlekiem modyfikowanym. Matka matce wilkiem jak głosi przysłowie, i aż dziw bierze, że w czasach, kiedy powinnyśmy pełną garścią korzystać z tego, co osiągnęły nasze poprzedniczki w kwestiach równouprawnienia, emancypacji, tolerancji i otwartości na inne poglądy, bluzgi lecą aż uszy wiedną, a  jad i żółć leją się strumieniami na portalach dla mam, które przecież w zamyśle miały służyć wspieraniu się.

Wyluzujcie troche supermamy, mleko modyfikowane to nie trucizna, dzieci od tego nie umierają, a nawet całkiem dobrze sie chowają, bo zawiera też wiele wartościowych składników. Rezultat cesarki jest taki sam jak porodu naturalnego – dziecko wydostaje się na świat, więc nie wiem, czy jest się o co pienić.

Karmiłam piersią i rodziłam naturalnie, i daleka jestem od gloryfikacji czegokolwiek. Ot życiowy wybór (lub konieczność), i jak każdy, nie wyłącznie usiany różami. Nie zrozumcie mnie źle, nie żałuję karmienia piersią, i wybrałabym to po raz kolejny. Po prostu spisałam te jego strony, które nie były wcale takie super.

1. Głód słodyczy

Nie taka zwykła ochota na coś słodkiego. Pierwotna siła i zew nie do poskromienia, co każe raczej rzucić sie na 5 snickersów, kilka łyżek nuttelli i całą milkę (true story), niż zjeść jak człowiek normalny obiad. Zmęczone ciało domaga sie błyskawicznego zastrzyku energii i naprawdę trzeba w ruch wprawić silną wolę, albo jak w moim przypadku, jej marne resztki, by nie przejść na dietę złożoną wyłącznie z ciast i czekolady.

2. Wyjścia? Raczej tandem niż solo

Jeśli dziecko nie umie pić z butelki, co jest częste w przypadku dzieci karmionych piersią, samotne wyjście na rzęsy, paznokcie, shopping czy basen odpadają, albo będą bardziej stresujące, niż relaksujące. Owszem można nakarmić maluszka przed samym wyjściem, tak żeby na te 2, 3 godziny starczyło, ale tak, jak było w naszym przypadku, ssanie jest też uspokajaczem, czasami jedynym skutecznym, dlatego tata, który zostanie w domu może być trochę w tarapatach, jeśli maluszek zacznie płakać. Ja właśnie tak miałam, gdyż mój synek był od piersi wprost uzależniony, tylko tak zasypiał, tylko tak się uspokajał i tak mógł spędzać całe dnie, i u mnie każde wyjście doprawione było adrenaliną: obudzi się, będzie płakał, zdążę czy nie?

3. Karmienie w miejscach publicznych

Nie wiem czy też tak miałyście, ale ja gdy mówiłam, że karmię piersią, na każdym kroku spotykałam się z życzliwą aprobatą uargumentowaną tym, że tak najwygodniej, że z butelkami tyle roboty, trzeba myć, wyparzać itd. Często sobie to przypominałam przez ostatni rok i doszłam do wniosku, że karmienie piersią to trudniejsza opcja niż butelka. Wymaga wyrzeczeń od matki, sama laktacja często nie przychodzi łatwo, może zaczynać się i kończyć bardzo bolesnym nawałem pokarmu, nie wspominając już o wątpliwej przyjemności karmienia w miejscach publicznych.

Generalnie nie mam z tym problemów, ale są pewne sytuacje których nie cierpię, np. karmienie w samolocie, (szczególnie, gdy lecialam sama, a w rzędzie ze mną dwudziestokilkuletnie (lub może jeszcze nasto) dryblasy, ja, oni i wszyscy naokoło rzecz jasna kameralnie ściśnięci jak sardynki w samolotowej puszce.

Poza tym argument o wygodzie ( bo można karmić zawsze i wszędzie) też nie zawsze się sprawdza. Moj synek chciał mieć ciszę i spokój, inaczej nie mógł się skoncentrować na jedzeniu, więc zazwyczaj oblatywałam każde miejsce, w którym akurat byliśmy w poszukiwaniu ustronnego kącika, z różnym skutkiem.

4. Nocne wstawanie – głównie bedziesz robić to ty

Z przyczyn oczywistych, wszak w cyckach taty nie ma mleka. Na pocieszenie dodam, ze mój synek pierwszą całą noc przespał już po odstawieniu, w wieku 13 miesięcy 😊.

5. Przywiązanie, które bywa też uwiązaniem

Oczywiście jest to rzecz najpiękniejsza na świecie, ta wieź dziecka z matką, jednak matka też człowiek i od czasu do czasu potrzebuje pobyć (czy choćby pójść do łazienki) sama. Więź, która buduje się między mamą a dzieckiem podczas karmienia jest wyjątkowa i są to momenty magiczne. To również wieź tak silna, biologiczna i instynktowna, że ciężko ją poluzować. Mój synek rzewnie rozpaczał jak tracił mnie z oczu na dłużej niż 10 sekund. Zaniechaliśmy prób zostawienia go pod opieką babci, cioci, czy koleżanki, bo przysparzało to zbyt dużo stresu i małemu, i opiekującym się. Także raczej areszt domowy niż imprezy na mieście.

6. Trudno ci oszacować ile maluch zjada i ciągle się niepokoisz, czy aby na pewno się najada

Niby można to rozkminić po częstotliwości karmień i brudnych pieluch, ale nigdy nie widzimy ile tak naprawdę wlewa się w to nasze dziecko. W pierwszych miesiącach rozszerzania diety, a także później, aż do odstawienia, mój synek nie miał za bardzo apetytu i mieliśmy wrażenie, że wszystko trzeba w niego wciskać, a on w ogóle nie jest zainteresowany jedzeniem. Dlaczego? Bo był po uszy opity mlekiem, a różnicę zauważyłam od razu po odstawieniu, kiedy zaczął jeść za trzech (w żłobku zjada całą swoją porcję, dokładkę i jeszcze wyjada z talerzy kolegom😊).

 7. Zero napojów bogów

Fajnie było w piątek zasiąść wieczorem z winkiem… – podczas karmienia może to być raczej łyczek, niż pół butelki, czyli zdecdowanie za mało, żeby się tym zadowolić.

Dodałybyście jeszcze jakieś punkty do tej listy?

IMG_0920IMG_0960IMG_1077

 

 

Z dziennika pracującej matki niemowlaka

5 rano. Z głębokiego, jesiennego snu brutalnie wyrywa mnie pełne pasji gaworzenie. Hau hau, miau miau halo, i Józik jedzie dziarsko z całym repertuarem z trudem nabytych umiejetności dzwiękonaśladowczych. Dla efektu przyklaskuje i przytupuje z zapałem, wznosząc przy tym indiańskie okrzyki. Unoszę powiekę jak z ołowiu i ciemność widzę li i jedynie. Ostatkiem woli zwlekam się z łóżka, dziś moja poranna zmiana przy Józiu i nie ma zlituj się, nie ma chętnych, żeby mnie wyręczyć. Pęcherz mam pełny ale jak tylko wyjdę z pokoju Józio włączy syrenę, która z pewnością obudzi mieszkańców w promilu kilku kilometrów. Nie chcąc więc brać na siebie odpowiedzialności za masową deprywację snu, tudzież obniżone samopoczucia, rozdrażnienia, niezdane egzaminy, nienapisane raporty i wszystkie inne potencjalne jej negatywne skutki, biorę jegomościa i idziemy razem do łazienki.

Właściwie to samotne korzystanie z łazienki to luksus, na który przyjdzie mi poczekać pewnie dobrych kilka lat.  Zawsze w duecie, bo świat sie kończy jak drzwi łazienki zamykają się za mamą. Mama za zamkniętymi drzwiami w łazience jest obiektem bardziej pożądanym, niż święty Mikołaj, wróżka zębuszka, wszystkie elfy i Rudolf z zajączkiem wielkanocnym razem wzięte na festiwalu czekolady w Disneylandzie. Sikam. Józik bawi sie domestosem, żele do kąpieli i szampony po kolei z hukiem lądują w wannie. W niepisanym kodeksie porannej zmiany z Józiem jest też klauzula o ograniczaniu dzwięków do minimum, tak więc w szczerej chęci wzorowego wypełnienia obowiązku schodzimy na dół w ciemnościach egipskich, by reszta domowników nie musiała się budzić o tej nieludzkiej godzinie. Włączam czajnik, Józik zaś rozpoczyna swoj codzienny rytuał wywalania wszystkiego z szafek. Sama jestem sobie winna, bo zrezygnowałam z blokad na szafki, nie chcąc niszczyć mebli. Zresztą maluch tez przecież musi trochę pobuszować, także postanowiłam wziąć na klatę wkładanie wszystkiego z powrotem po sto razy i jazdę figurową na pokrywkach od garnków. Tak więc totalny rozpierdziel dnia powszedniego czas zacząć; fruwają chochle, wałek, przyprawy i herbaty, 2 puszki makreli wydają dźwięk równie donośny jak tamburyn czy perkusja, jakbyście nie wiedzieli i kiedyś szukali tańszego zamiennika.

Jak każda mama wie, małe misie lubią być noszone i potrafią głośno protestować, jeśli nie dostaną tego, co chcą, a że jakoś ten poranek trzeba pchać do przodu, czasami jest tak, że trzymam małego jedną reką, a większość czynności wykonuję drugą. Właściwie to doszłam do perfekcji i niczym jednoręki sztukmistrz  potrafię zrobić kawę, ogarnąć kuchnię, umyć kubek, załadować pranie i zrobić kanapkę. Wszystko jedną reką. Może nie jest to mistrzostwo świata, nie nadaje sie do „Mam talent” i nie zrobię na tym milionów, ale przy maluchu sprawdza sie świetnie :).

Czas na mycie zębów. Czterech tylko co prawda, ale wysiłek proporcjonalny do ogarnięcia higieny jamy ustnej stada szympansów. On biegnie, ja za nim, wpycham szczoteczkę, on wyciąga i wyrzuca. Oddechy i liczenie do 10 (nie pomaga), walczę ze sobą, by nie przytrzymać go i nie umyć na siłę, żeby się nie zniechęcił (choć przecież ma do tego naturalną niechęć, bo od początku, mimo mej łagodności nienawidzi tego robić). Pac, obśliniona szczoteczka kreśli biały szlaczek na mej czarnej spódnicy. F*@^*, a miałam sie ubierać dopiero 20 sekund przed wyjściem! No nic to, przecieram na mokro, wszak znacznie szykowniej sie człowiek prezentuje z mokrym plackiem, niż z bialym kleksem.  Wychodzimy. Na czarnych rajstopach białe kłaki, mimo, że faktycznie ubrane zaraz przed wyjściem. Na ulicy mijam wiele par rajstop o nieskazitelnej czerni, nieskalanych ni pyłkiem, ni włoskiem i jak zawsze w głowę zachodzę jak do diaska one to robią? Czy to jakaś wiedza tajemna, czy magia bardziej zaawansowana niz klejąca rolka do ubrań z H&M?

Ostatni odcinek trasy do żłobka. Do tej pory przebiegał mało dramatycznie, bo był to akurat czas drzemki Józika, i tak zastygłego w wózku, w błogiej nieświadomości, cichcem jak złoczyńca ustawiałam w kąciku, i bez pęku serca, lecz z nie do końca czystym sumieniem zamykałam za sobą drzwi. Ale od pewnego czasu cwaniaczek wcale nie zasypia, zrobił sie czujny jakby rozkminił już co się święci. Przez całą drogę patrzy na mnie podejrzliwie, rozgląda się dookoła, i jak tylko zobaczy bramę, zaczyna drzeć się wniebogłosy. Wypakowuję go z wózka, czuję pierwsze krople potu nad górną wargą. Wchodzimy do środka, wczepiony we mnie jak koala Józik usłyszawszy płaczący chór kolegów z grupy, zawodzi jeszcze żałośniej, przytulam, całuję, głaskam po głowie, pot już bezceremonialnie cieknie mi po plecach i tyłku. W końcu rozdzielamy sie na siłę wśród wierzgania i scen rozpaczy, biorę łyk wody, by popić tą mieszankę adrenaliny i gorzkiego posmaku poczucia winy.

Dowlekam sie do pracy na grubo po 9 i czuję się, jakbym już conajmniej pół dnia przepracowala, wszak jestem na nogach od 5. Dzień jak codzień.

IMG_7420

IMG_7403
taką miną wita mnie synek kiedy odbieram go ze żłobka 🙂 tak…zemsta będzie słodka 🙂

Pożegnanie z latem (i wolnością :) w Portugalii

Końcówkę sierpnia i pierwszy tydzień września w tym roku spędziliśmy w Portugalii. Przylecieliśmy na Algarve, czyli słynne wybrzeże. Najpierw zatrzymaliśmy się kilka dni w Albufeirze przy Praia da Oura (bardzo fajna średniego rozmiaru plaża), a po kilku dniach spędzonych w Lizbonie wróciliśmy nad morze, tym razem do Portimao, na Praia da Rocha, która jest gigantyczną plażą, ale bynajmniej z tego powodu nie mniej fajną.

Od naszego powrotu minęło zaledwie 2 tygodnie, a moja tęsknota za latem sięga zenitu i ogólnie ten powiew jesiennego wiatru w tym roku sprawia, że bardziej niż zwykle łzawią mi oczy. Z wrześniem nadeszło w naszym życiu wiele końców: koniec wakacji, koniec urlopu macierzyńskiego, wraz z wrześniowymi pierwszymi urodzinami koniec niemowlęctwa Józia. Zapewne jak z każdym końcem i wiele początków, więc nie dramatyzujmy za bardzo :). Zapraszam was na ciepłe portugalskie zdjęcia, chodźcie się troche ogrzać i powspominać lato :).

Na Algarve najlepiej wynająć samochód, pojeździć po całym wybrzeżu i odkrywać różne plaże. A jest ich całe mnóstwo, od wielkich i szerokich jak w Rio, do malutkich zatokowych z wielkimi muszlami. Wszystkich ich wspólnym znakiem szczególnym są skały. Samotne skały w wodzie, wyglądające jakby rzucone przez olbrzyma w zabawie kamienie, tudzież wielkie skalne ściany okalające całą plażę, wszystkie robią wyjątkowy klimat i dzięki nim portugalskie wybrzeże jest unikalne jeśli chodzi o scenerię.

Żeby zaoszczędzić wszystkim, którzy myślą o wakacjach w Portugalii kilka godzin czasu googlowania, zamieszczam tutaj listę najlepszych plaż wokół popularnych miast w Algarve:

W rejonie Albufeiry:

Praia da Oura

Praia dos Pescadores (duża)

Praia de Sao Rafael

Praia da Falesia (duża)

 

W rejonie Portimao:

Praia da Rocha (duża)

Praia dos Tres Irmaos

Praia de Benagil (ze słynnymi jaskiniami)

Praia da Vau

Praia do Alemao

 

W rejonie Lagos:

Praia do Camilo

Praia Porto de Mas

Praia dona Ana

Praia da Batata

Algarve w sezonie wakacyjnym jest niesamowicie zatłoczone, także wybierając się gdziekolwiek trzeba liczyć się z długimi kolejkami, a najlepiej kupić bilety online wcześniej, lub zadzwonić i zorientować się w sytuacji. My wybraliśmy się na oddaloną kilkanaście km Praia de Benagil, gdzie oprócz spektakularnych muszli są też słynne jaskinie, na które trzeba podpłynąć łódką. Są dosłownie rzut beretem od plaży, i zawód był level hard, gdy okazało się, że wszystkie łódki są już wykupione, na ten dzień i na kolejny.

Podobnie sytuacja wygląda z waterparkami. Po lekturze opinii na tripadvisorze podjęłam decyzję, że nie pojedziemy do żadnego, właśnie ze względu na zatłoczenie. Przekonałam się, że była to słuszna decyzja, gdy mijaliśmy kilka na trasie i wszędzie kolejki na każdą zjeżdżalnię po samo niebo, serio chyba trzeba się wystać ze 2 godziny minimum żeby na czymkolwiek się przejechać.

Niedaleko Albufeiry jest też park linowy Parque Aventura, warto zadzwonić wcześniej i upewnić się, że na pewno w ten dzień jest otwarty, albo, że nie ma bookingów grupowych. super sprawa, jeśli macie starsze dzieci albo nastolatki, a pogoda jest średnio plażowa.

IMG_2582
Golden Beach 3HB w Albufeirze – bardzo fajne apartamenty blisko plaży, duży salon, w pełni wyposażona kuchnia i sypialnia, i muzyka przy basenie suuper, żadnego umc umc, co się rzadko zdarza, polecam 🙂

IMG_254844655871461_0ba370facd_o

IMG_2572
widziałam już różne drzewa, ale nektarynkowego jeszcze nigdy 🙂

IMG_2573

IMG_2586
Praia da Oura

IMG_2590IMG_2592IMG_2680IMG_2713

Plażowanie przełamaliśmy kilkudniowym wypadem do Lizbony, i był to fajny przerywnik, bo przez 10 dni na samej plaży chyba by nam się nudziło. Jeśli chodzi o atrakcje dla dzieci, to są dwa bezkonkurencyjne miejsca, które musicie zaliczyć, w dodatku są naprzeciwko siebie: Oceanario de Lisboa i centrum nauki dla dzieci Ciencia Viva.

Oceanarium to głównie ogromny zbiornik z rekinami, płaszczkami i całym mnóstwem innych ryb, które można oglądać przez wielke okna, w różnych miejscach. Trochę zabrakło mi tu tunelu i więcej zaszklonej powierzchni, bo jednak to robi wrażenie jakby się było w tej wodzie, ale i tak było super. Zwróćcie uwagę na wystawę o zanieczyszczaniu morza – moim zdaniem świetna, i choćbyście nie wiem jak byli głodni, nie jedzcie w tutejszej restauracji – skillsy kucharzy pozostawiają wiele do życzenia, łagodnie mówiąc :). Nas zaciekawiły też meduzy w morzu, (dobrze widać je z mostu przed wejściem do oceanarium), a konkretnie ich liczba i rozmiar, jedna obok drugiej i naprawdę dorodne okazy.

IMG_2753IMG_2758IMG_2760

IMG_2825
ryba z japonek 🙂

IMG_2797IMG_2788IMG_2784IMG_2769IMG_2829

W Ciencia Viva każdy znajdzie coś dla siebie. Podobało się i nam dorosłym, i ośmioletniej Lilce, i rocznemu Józiowi. Można pograć na harfie bez strun, pobawić się w iluzje optyczne i sensoryczne, a nawet pokopać się prądem :). Józiowi strasznie podobał się robot który jeździł w pierwszej sali, cały czas za nim chodził i chciał go pchać (jak wszystko zresztą ostatnio). My z Lilą zaliczyliśmy wszystkie eksperymenty i nawet jazdę rowerem po linie!

IMG_2748IMG_2995

IMG_2997
tak wyglądają stół i krzesła w oczach trzylatka

IMG_3005IMG_3006IMG_3009IMG_3010IMG_3012IMG_3020

Telecabine Lisboa, czyli kolejka linowa jest też ekscytującą opcją dla dzieci, kosztuje tylko kilka euro i jest tuż obok oceanarium i Ciencia Viva, więc można się przejechać i zobaczyć Lizbonę z lotu ptaka.

IMG_2830

Jeśli chodzi o to, co wszystkie dzieci lubią najbardziej i wyczekują bardziej niż gwiazdki, czyli zwiedzanie miasta, najlepiej podjechać do Alfamy – dzielnicy na starym mieście, i tam dać dzieciom łapówkę w postaci lodów – tak skorumpowane na pewno zgodzą się pospacerować z wami wąskimi, malowniczymi uliczkami i oglądać pocztówkową panoramę starej części Lizbony.

Jeśli macie wózek, dodatkowym utrudnieniem, oprócz upału, jest kostka brukowa, którą wyłożona jest cała starówka – dość mocno telepie. Całej sprawy nie ułatwia fakt, że Lizbona położona jest na siedmiu wzgórzach, wiec mamy dodatkowy wycisk w postaci wspinaczki miejskiej.

Tak jak znakiem szczególnym tutejszych plaż są skały w kolorze piaskowym, tak znakiem rozpoznawczym Lizbony są kafelki na elewacji budynków. Nigdy chyba wcześniej nie widziałam, by płytki łazienowe przyklejać na ścianach zewnętrznych, a już na pewno z takim ornamentowaniem na taką skalę się nie spotkałam, i nie mogłam przestać pstrykać zdjęć, bo każdy kolor i wzór wydawał mi się wyjątkowy, a wszystko to razem tworzy niezwykle barwne i unikalne tło miejskie.

Może zbyt wiele się spodziewałam, bo od znajomych słyszałam wiele zachwytów nad Lizboną, a może mam tak, że nie jestem już w stanie zachwycić się miastem (zdecydowanie bardziej wolę dzicz), ale Lizbona nie powaliła mnie na kolana. Owszem Alfama i płytki rzeczywiście bardzo mi się podobały, ale całe miasto jest trochę obskurne, wysokie, odrapane kamienice stoją zrezygnowane w nostalgicznym wspomnieniu dawnej świetności. Tak w ogóle to strasznie mi to wszystko przypominało Havanę, ta architektura zastygła w przykurzonych kolorach, w udawanej pozie chwały i nadwątlonej monumentalności.

IMG_2837IMG_2842IMG_2931IMG_2935IMG_2937

W każdym przewodniku pisze, że koniecznie trzeba w Lizbonie przejechać się jednym ze starych zabytkowych tramwajów. My powiedzieliśmy pas, średnia przyjemność w ukropie, totalnym ścisku i smrodku.

IMG_2915
ten akurat jest pusty 🙂

IMG_2909IMG_2942

IMG_2954
Alfama

IMG_2960IMG_2981IMG_2988

IMG_7191
Alfama – widok na stare miasto

IMG_7211

Praia da Rocha w Portimao, – szerokość plaży i wysokość fal – rozmiar XXL. U dzieciaków fun z grzebania w piasku i ze skakania przez fale poziom expert. Spójrzcie zresztą sami:

c0075fdb-da38-4d33-bd2f-0d9ab0f337dcd1f3bfa1-08ae-49ea-9bf8-a61ffd827a68a3bdcbbc-d980-4992-81e7-0c8b92ba49761454444b-c76e-40cf-841e-9247d3ec72f682812e75-17ee-426a-8780-7827abf949a8887fb8c3-fa05-4f1c-9072-2db59185a1a7791689c4-10dd-4c33-8af3-35a7eeb3b8c5685efbb5-9d8e-4e7a-8951-f75188501f34a1e39b9d-848c-4d03-a21d-a5534ca4d13c834f0730-fbac-4b2b-9e0a-4fc0f496351675f9f485-dac8-4cd3-b04a-fb7dfab9721a21e94d60-4133-41e1-a947-785d0fddad444a4d0514-1be0-4e67-94a8-1dc4d428d636a38c4c70-5ac7-4c11-8eb0-abb5fc3110140f54b697-92ed-4655-ac90-359a4cda5cbd

a917538d-451e-47fb-92c3-8fe3dd116f3a
Praia de Benagil, gdzie ominęła nas szansa na wyprawę do jaskiń (a po to tu przyjechaliśmy !!!)

989543a2-eb4e-4501-8f4a-1a3bc643d399

05766149-767a-49ab-afad-c0d99abbf43d
muszle na Praia de Benagil

96cefe41-1952-43da-8206-444253045727a35eea05-5c0e-4b2e-8ec0-189d1051244d

 

66358830-80ac-4cca-9a62-41916316e64c31615174-1967-4f8a-9fd3-482e05ab525cIMG_7292b7023a6d-9a95-4c7a-9a6f-6b2e09734555

Inne miejsca warte uwagi:

Fiesa czyli festiwal figur z piasku, w miasteczku Pera, to miejsce, w które koniecznie trzeba się udać, i mega żałuję, że zabrakło nam na nie czasu. Lilka bardzo chciała tam jechać, ale tak odkładaliśmy i odkładaliśmy, że w końcu nie pojechaliśmy. Na powierzchni 15 000 m2 znajdują się figury z filmów, historii, muzyki, bajek, wykonane z 350 000 ton piasku przez kilkudziesięciu rzeźbiarzy. Nieźle, co?

Ponta de Piedade – formacje skalne i klify niedaleko Lagos, wycieczki łodziami na Ponta są bardzo popularne, podobnie jak do jaskiń na Praia de Benagil (btw obydwa kierunki mega), także trzeba zabukować wcześniej (można też wypożyczyć kajaki).

Na obrzeżach Lizbony – Jamor Adventure Park, czyli park linowy.

Na koniec coś specjalnego, dwa filmy z wycieczki, hope you’ll enjoy 🙂

Sałatka Superfood Jamiego Olivera

Jednym z warunków zdrowej diety jest spożywanie ok. 500 g warzyw i 200 / 300 g owoców dziennie. Przyznam się bez bicia, że u mnie często te proporcje są odwrócone, tzn. mogę wciągnąć kilogramy owoców, no a z warzywami ten teges, trochę gorzej bywa. Jeszcze w lecie, kiedy tyle pyszności na wyciągnięcie ręki, ciężko zrezygnować z czereśni na rzecz kalafiora :). Żeby zrobić dobre danie warzywne trzeba trochę bardziej pokombinować z przyprawami i dodatkami, przynajmniej ja tak mam. Chyba nie jestem naturalnym smakoszem warzyw, dlatego dla mnie świetnym sposobem na zwiększenie ich ilości w diecie są sałatki. Postaram się wrzucać regularnie w miarę proste i wypróbowane przeze mnie przepisy. Rozpocznijmy ten sałatkowy cykl z przytupem – Superfood salad Jamiego Olivera – nic skomplikowanego, ale nie ukrywam, że trochę się trzeba naobierać i nakroić 🙂

Ta sałatka jest wizualnie obłędna, ale dlatego, że jest pracochłonna, nie jest to dobra opcja na lunchboxy do pracy, ale od czasu do czasu można zrobić, np. dla gości, mających fioła na punkcie slow food, fit i healthy lifestyle 🙂

Produkty:

2 bataty (350 g każdy)

200 g komosy ryżowej (quinoa)

350 g of broccoli

1 granat

35 g orzechów

1 avocado

2 limonki

40 g kiełków

sałata: rukola, roszponka albo inna mieszanka

20 g fety (można więcej według uznania, i może też być ser kozi)

garść świeżej kolendry

Dodatkowo:

szczypta chili

szczypta zmielonych ziaren kolendry

szczypta cynamonu

papryczka chilli

oliwa z oliwek

ocet balsamiczny

W przepisach Jamiego obowiązkowo musi być zawsze papryczka chilli 🙂 Według mnie po ilości którą podaje on w przepisach można zacząć zionąć ogniem, dlatego zazwyczaj albo znacznie zmniejszam, albo pomijam, no ale to rzecz gustu, może ktoś lubi takie mega ostre potrawy.

Wykonanie:

Piekarnik nagrzewany do 200 °C. Bataty obieramy i kroimy w kostkę, skrapiamy oliwą, przyprawiamy cynamonem, kolendrą, solą i pieprzem, i podpiekamy ok. 15 – 20 minut, aż będą złote i chrupiące.

W międzyczasie gotujemy komosę w lekko osolonej wodzie, a także brokuła, najlepiej na parze.

Odcedzamy komosę, przepłukujemy ją w zimnej wodzie, zostawiamy by wystygła, brokuła i bataty wyciągamy z piekarnika i również odstawiamy, by wystygły.

Orzechy podpiekamy na suchej patelni, przez 2 – 3 minuty, do zrumienienia, następnie lekko je rozdrabniamy moździerzem.

Granat kroimy na pół i wyciskamy sok z jednej połowy do dużej miski. Dodajemy 3 razy tyle oliwy z oliwek, a także sok z limonek i ocet balsamiczny. Wszystko mieszamy i doprawiamy do smaku.

Następnie dodajemy ostudzonego brokuła, bataty i komosę, oraz kiełki i sałatę. Siekamy kolendrę i papryczkę chilli, wrzucamy do sałatki i wszystko mieszamy.

Na koniec, by sałatka się pięknie prezentowała, posypujemy ją miąższem połowy granata, orzechami, plasterkami avocado i pokruszonym serem feta. Uczta dla oka i podniebienia gwarantowana, i to bez wyrzutów sumienia ! 🙂

IMG_9224