Australia to marzenie o raju na ziemi, szczególnie, wydaje mi się, ciagnie tu Brytyjczyków, i trudno się dziwić, że mając tak tragiczną pogodę marzą o słońcu. Jak ogromny jest to kontynent uświadomiłam sobie podczas lotów krajowych z miasta do miasta, gdy pod sobą obserwowałam tysiące kilometrów przesuwających się pól, pustyń, lasów, stepów nietkniętych ludzką ręką ani stopą. To jest właśnie niesamowite w Australii, że praktycznie tylko największe miasta i ich okolice są takimi skupiskami ludzi, a znakomita większość obszaru to dziki busz i pustkowia.
W Australii spędziliśmy 2 tygodnie, przylecieliśmy tu po również dwutygodniowej wizycie w Nowej Zelandii. Loty krajowe kupiliśmy do 3 miast, które były naszą bazą wypadową do eksplorowania parków narodowych w tamtych rejonach. I tak najpierw byliśmy w Sydney i Blue Mountains, następnie polecieliśmy do Cairns w tropikalnym stanie Queensland, gdzie top miejscami są wielka rafa koralowa i Daintree rainforest. Ostatnim stopem był Outback i Darwin w Northern Territory, gdzie smażyło jak na patelni, i był to tylko przedsmak ukropu jakiego zaznaliśmy w buszu i na terenach pustynnych, na które stąd wyruszyliśmy. By nie stworzyć epopei, wpis o Australii podzieliłam na 3 części, w kolejnych napiszę o Cairns i Darwin właśnie.
Moją wielką pomyłką, której do dziś nie mogę odżałować, jest to, że bedąc w Darwin nie przeznaczyłam kilku dni by pojechać do Alice Springs i do najsławniejszego miejsca w Australii – Uluru czyli słynnej góry, najważniejszego, uświęconego miejsca dla Aborygenów. Zamiast tego wybrałam Kakadu National Park, którego formacje skalne Ubirr są drugim pod względem ważności świadectwem kultury i wierzeń Aborygenów. Trochę zrobiłam to z ignorancji (ee, to tylko skała na pustyni), trochę z przekory (wszyscy tam jadą to ja pojadę gdzie indziej). I dopiero jak zobaczyłam, jak cudowna jest dżungla Kakadu, zrozumiałam, i poczytałam też, że Uluru i Kata Tjuta National Park to znacznie więcej niż gigantyczny garb na pustyni, i że też jest tam fenomenalnie. Gdybym mogła cofnąć czas.. ech trudno, może jeszcze kiedyś tam polecę 🙂
Sydney
To miasto o bardzo międzynarodowym charakterze, a największe mniejszości narodowe to Chińczycy, Anglicy, Irlandczycy i Szkoci. To największe miasto w Australii, mieszka tu ponad 4 miliony ludzi, którzy mogą cieszyć się 240 dniami słonecznymi w roku. Zupełnie odwrotnie niż u nas, zima tutaj trwa od czerwca do sierpnia, a lato od grudnia do lutego, i my właśnie w grudniu uciekliśmy od zimy w Europie i załapaliśmy się na boską pogodę tutaj, choć nie widać tego na poniższych zdjęciach, ale to był jedyny taki pochmurny dzień 🙂

Plaże w Sydney
Większość popularnych plaż znajduje się w północnej części Sydney. Bondi to sławna nie tylko w Australii ale na całym świecie plaża. Jest szeroka, rozległa, z ogromnymi falami i pełna surferów. Panuje tu dzięki nim super pozytywny i wyluzowany klimat. Jest tu też 50 metrowy basen ze słoną wodą, wybudowany na krawędzi oceanu.
Inna z kolei plaża, którą odwiedziliśmy – Bronte, ma całkiem odmienny charakter, jest mniejsza i przez to bardziej kameralna, idealna dla rodzin z dziećmi, gdyż na sporej jej części w wodzie są skały i duże kamienie, które tworzą oczka wodne, gdzie nie ma fal, jest płytko i można znaleźć dużo fajnych muszelek w kształcie gwiazdek (zajęcie na kilka dobrych godzin 🙂 W tej części plaży jest też basen, po prostu zwykły basen jakie się buduje w mieście, tylko, że ten jest w oceanie i z niego ma wodę, a nie z rur 🙂 W drugiej części tej plaży nie ma skał i podobnie jak na Bondi, są duże fale i dużo surferów. Jak się wam znudzą zabawy w piasku można przenieść się na trawę, bo jest tu bardzo duże pole piknikowe i plac zabaw, spory wybór restauracji, barów, tak więc naprawdę świetne miejsce na wypad z dziećmi. My byliśmy tam w ostatnich dniach grudnia, także było mnóstwo grillów, badmintonów, frisbee, pisku i śmiechu dzieci, całe rodziny zjechały się tu by celebrować świąteczny czas, naprawde, atmosfera jaka tu panuje wywołuje uśmiech na twarzy, masa dobrych fluidów unosi sie w powietrzu.
2,5 km od Bronte jest też plaża Coogee, rozmiarem i warunkami przypomina Bondi tylko z mniejszymi falami, i polskie morze, tylko z lepszą pogodą 🙂
Fajną opcją jest przejście z Bondi do Bronte, jest to popularny szlak spacerowy wzdłuż wybrzeża, widoki są cudne i nie jest trudno, cały spacer zajmuje godzinę. Myślę, że te dwie plaże są w Sydney najlepsze i mają wyjątkowy charakter, a pozostałe są jakby ich powtórkami, więc tak naprawdę nic innego niż tu nie znajdziecie na Manly czy na Coogee. Jeśli nie macie w Sydney wiele czasu, od razu jedźcie uberem / autem na Bondi, a potem spacerkiem na Bronte. Inna opcja spacerowa to trasa ze Spit do Manly, ale na to trzeba przeznaczyć cały dzień, bo jest to 10 km, więc dla bardziej zaprawionych w długich dystansach. Widoki podobno są jeszcze wspanialsze, ale pamiętajcie, że na trasie jest chyba tylko jeden sklep, więc wodę i prowiant trzeba wziąć ze sobą.
Blue mountains
Te góry usytuowane tylko 50 km od miasta to absolutny must see jeśli jesteście w Sydney. My wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę kupioną przez stronkę viator.com (to duża i pewna strona i można przez nią zabukować wycieczki na całym świecie). Koszt to ok 130 – 140 australijskich dolarów od osoby, czyli nietanio, ale tak było nam najłatwiej z małym dzieckiem. Wycieczka obejmowała też wizytę w Featherdale Wildlife Park, gdzie żyje większość zwierząt występujących w Australii. Ponadto park jest zaangażowany w wiele eko inicjatyw, ratuje zagrożone gatunki, trafiają tu też zwierzęta chore albo z wypadków, także są to bardzo pozytywne działania i jest tu naprawdę świetnie. Szczególnie dla dzieci, bo można z bliska zobaczyć, pogłaskać i pokarmić kangury, wallabies i inne zwierzęta, do których nie da się podejść w naturalnym środowisku.
Blue mountains są przefantastycze, widoki nie z tej ziemi, rozległy, bez końca ciągnący się dywan zieleni, bo tak z wyższych punktów widokowych wygladają tutejsze lasy. Sceneria jest zjawiskowa i dramatyczna: strome zbocza, klify, wodospady, piętrzace się skały i bujne lasy eukaliptusowe. My przeszliśmy się tylko najkrótszym szlakiem, ale można tu przyjechać na kilka dni na prawdziwy bush walking, bo jest mnóstwo szlaków i teren jest ogromny. Koniecznie trzeba przejechać się najbardziej stromą kolejką na świecie, momentami jest prawie pionowa, Lilce się mega podobało, nam zresztą też, i jest to wygodny sposób na pokonanie dużego odcinka, z dołu do góry lub odwrotnie, kiedy dziecko nie ma już siły iść. Wysiada się oczywiście przy sklepiku, gdzie można kupić pamiątkowego miśka koalę, kangura czy bumerang, który btw prawdopodobnie wcale z Australii nie pochodzi, choć jest jej symbolem. Bumerangi były obecne w wielu starożytnych cywilizacjach, nawet Tutanchamon miał ich sporą kolekcję, a najstarszy bumerang na świecie znaleziono nie w Australii tylko w…Polsce 🙂

Sydney było naszym pierwszym ale też ostatnim przystankiem w Australii, bo wróciliśmy tu na Sylwestra po wyprawach w Cairns i Darwin. Stąd następnego dnia mieliśmy odlecieć w ostatnie miejsce naszej miesięcznej podróży – do Dubaju. Sylwester tutaj jest jak nigdzie indziej – Nowy Rok Australijczycy witają jako pierwsi, a w centrum odbywa się największy pokaz fajerwerków na świecie. Kusiło nas żeby się wybrać i oglądać je na żywo, ale nocowaliśmy w hotelu przy lotnisku, bardzo daleko od centrum i jak sobie pomyśleliśmy o tłumach, niemożliwości wydostania się stamtąd, zmęczonej Lili to stwierdziłam, że zadowoli nas relacja w telewizji 🙂



I would love to visit Australia!
PolubieniePolubienie
Obłędne zdjęcia!! Dreszcze wywołuje zdjęcie, gdy siedzisz na krawędzi…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
dziękuję 🙂 wiem, to zdjęcie na skale jest rzeczywiście szalone 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Szalona Ty 😉
Ale pamiątka rzeczywiście niezwykła 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba