Kiedy wysiada się z samolotu po wylądowaniu w innej strefie klimatycznej, najlepsze jest to pierwsze uderzenie rozgrzanego powietrza. Szczególnie, gdy przylatuje się w tropiki zimą, można poczuć się jak w innym świecie, kiedy czasami jeszcze w zimowych ubraniach schodzimy po schodkach samolotu wprost w parzące objęcia upału, a oddycha się tak, jakby ktoś przyłożył nam do twarzy gorący, mokry ręcznik. Tego właśnie doświadczyliśmy lądując w Cairns. Jak na miasto w tropikalnym stanie Queensland przystało, przywitał nas niesamowity ukrop, więc od razu po wczekowaniu do hotelu (Hilton Double Tree, świetny, polecam) polecieliśmy na basen i tam spędziliśmy cały dzień, Lila kąpała się nawet o 22:) Basen jest porośnięty bujną, tropikalną roślinnością, także ja już tutaj czułam się jak w dżungli. W mieście wzdłuż głównej ulicy rosną drzewa mango, na których jest tyle nietoperzy owocowych, że jest ono czarne, a drą się tak, że nie słychać co mówi osoba stojąca obok. Popularną atrakcją jest też Cairns Esplanade, czyli naturalny basen – laguna łączący się z morzem, całe miasto przychodzi się tu kąpać:) Polecam restaurację przy głównej ulicy wzdłuż morza, La Trattoria, mają pyszną pizzę i sałatkę z krewetkami, przyszliśmy tu nawet na wigilie 🙂 Co jeszcze ciekawego można robić w Cairns? Zobaczcie poniżej gdzie my postanowiliśmy się udać.


Wielka rafa koralowa
Cairns to baza wypraw na Wielką rafę koralową, nota bene największą na świecie, jest większa niż Wielka Brytania, Holandia i Szwajcaria razem wzięte i widoczna jest nawet z kosmosu! To niezwykle bogaty ekosystem i dom dla setek tysięcy podwodnych gatunków i innych kolorowych żyjątek. Chcieliśmy ich trochę zobaczyć więc wybraliśmy się na wycieczkę snorkellingową, która okazała się niestety totalną porażką. Mottem firm organizujących wyprawy na rafę z Cairns jest „im więcej tym lepiej”. Nienawidzę takich masówek i tej łodzi czułam się jak na spędzie bydła. Tłum ludzi, mieliśmy chyba nawet jakieś numerki z tego co pamiętam, według których byliśmy podzieleni na grupy i na zmianę wywoływani do wody, na określoną ilość czasu. Zero spontaniczności, naturalności czy niezapomnianych przeżyć, bo mimo że rafa piękna, ja w takich warunkach nie umiałam się nią zachwycać.
Także jeśli rafa to dla was główny punkt programu w Australii, lepiej chyba poszukać wyprawy dla małej grupy (może być drogo, nawet nasza kosztowała ok. 150 dolarów australijskich od osoby), można też wybrać się na Green Island, zostać tam na noc i tam snurkować i wypływać na rafę. Żałuję, że tak nie zrobiliśmy, bo wyspa jest rajska jak Bora Bora czy Malediwy, ale też nocleg w jedynym tam resorcie to koszt ok. 400£ za noc, więc cena jest luksusowa. Warto pogrzebać trochę na tripadvisorze i wyszukać najlepiej oceniane firmy organizujące wycieczki. Ja np. jeśli byłabym tu między lipcem a sierpniem popłynęłabym oglądać wieloryby na Whitsundays, z Ocean Dynamics, firmą ze świetnym feedbackiem. Whitsundays to położone w sercu rafy 74 wyspy jak marzenie, z białym piaskiem, turkusową wodą, szlakami górskimi wśród lasów deszczowych, większość jest niezamieszkana, ale 4 oferują noclegi. Żeby się tu dostać, trzeba dolecieć do Hamilton Island (z Cairns 1.5 h i około 200$ cena biletu).
Jeśli chcielibyście poczuć vibe rajskiej wyspy, najbliższą od Cairns opcją będzie Fitzroy Island, jest bajecznie i ceny nie zwalają tak z nóg jak powyższe.
Na wielkiej rafie koralowej jest mnóstwo innych małych wysp, z tańszymi i droższymi resortami, w zależności od potrzeb i możliwości można wybrać któryś i tam snurkować dzień czy 2 na rafie. To jest myślę najlepsza opcja, a inne wyspy do wyboru poza wyżej wymienionymi to np. Lizard Island, Haggerstone Island, Heron Island, Orpheus Island, Pumpkin Island.
Daintree rainforest i Cape Tribulation
Prawdziwy las deszczowy, czyli dżungla z obfitą, bujną zielenią, ogromnymi palmami, szelestem i chrupaniem pod stopami, bzyczeniem, potem lejącym sie po plecach i ubraniami, które ciężko założyć bo sa tak lepkie i wilgotne. Daintree daje szansę na przeżycie unikalnej tropikalnej przygody, my zatrzymaliśmy się w niedrogim Cape Trib Beach House, który składa się z rozsianych po lesie domków, bez luksusów, wyposażenie raczej podstawowe, ale czego więcej potrzeba w tak fantastycznym miejscu, gdzie puszcza tropikalna spotyka się z morzem, a na ogromnej dzikiej plaży nie ma nikogo oprócz nas, how cool is that? 🙂 Jeśli wasz budżet pozwala na szaleństwa to rozeznajcie się w innych hotelach i lodżach dostępnych w Daintree i Cape Tribulation, bo są takie, przy których od samego patrzenia serce bije szybciej z podekscytowania. Mój faworyt to zdecydowanie luksusowy Silky Oaks Lodge, wzniesiony wysoko wśród koron drzew na palach z drewna, tak, że całość wygląda jak grupa domków na drzewach połączona mostkami w powietrzu. Do tego jeszcze ta nazwa, silky oaks, tak pięknie uchwyca to, jak pnie wygladają po deszczu, kiedy są mokre, błyszczą się dokładnie tak jak jedwab. Echh rozmarzyłam się… Wracając do tematu – Cape Tribulation to miejsce w Daintree, z plażą, której nigdy nie zapomnę, była wielka, dzika, egzotyczna, i tylko my na niej, ze względu na potencjalną obecność krokodyli nie można było wchodzić do wody, ale kąpiel urządziliśmy sobie wieczorem w basenie, w czasie tropikalnej ulewy (również niezapomniane przeżycie) 🙂



Palm Cove
Około 45 minut autobusem od Sydney znajduje się Palm Cove, a tam morze z najcieplejszą wodą, w jakiej kiedykolwiek się kąpałam (poza wanną). Serio, temperatura wody 29 stopni (!) to po prostu ideał dla takiego ciepłoluba jak ja, niestraszne mi nawet były krokodyle i meduzy, które pojawiaja się tu o tej porze roku. A tak na serio to nie można się kapać gdzie popadnie, na w wodzie jest oddzielona specjalną siatką przestrzeń do pływania. Plaża jest piękna, duża i też taka trochę bezludna, przynajmniej taka była, kiedy my tam byliśmy 🙂
W kolejnym i ostatnim już poście o Australii będzie o Northern Territory i Kakadu National Park, i duuużo zdjęć krokodyli 🙂 Stay tuned.
How beautiful!!!!
PolubieniePolubienie
Australia, moje marzenie, by tam się kiedyś wybrać.. 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba