Rejon Outbacku i Northern Territory był ostatnim celem na naszej australijskiej trasie. Jak już wspomniałam we wcześniejszym poście, po zobaczeniu parku Kakadu, nie mogłam sobie darować, że pominęłam w planie podróży Uluru, sztandarowe miejsce w Australii. Myślałam, że jest przereklamowane, ale jak do szaleństwa zakochałam się w Kakadu, to zaczęłam rozumieć co tracę nie jadąc do Uluru, bo tam też są podobne klimaty. No cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, i co się odwlecze bla bla bla (* wstaw dowolne okolicznościowe przysłowie), może jeszcze tam pojedziemy i będziemy spać pod Uluru i liczyć gwiazdy (nie zanosi się póki co).
Darwin wydało mi się miastem o trochę letargicznej atmosferze. Zapomniane przez Boga, jak mówił T, albo gdzie diabeł mówi dobranoc. Raczej z powiewem prowincji niż nowoczesnej metropolii jak Sydney. Jednak można i tu znaleźć rozrywkę dla dzieci – jest tu duży dość kompleks basenów. Są też place zabaw, całkiem dobre restauracje w tym sporo azjatyckich, także wcale nie taka straszna dziura.
Ale my tu nie przyjechaliśmy zwiedzać Darwin, naszym głównym celem w tym regionie był Kakadu National Park. Znajduje się tu drugie po Uluru święte miejsce Aborygenów, czyli Ubirr. Najstarsze rysunki na skałach mają 20 000 lat, a Aborygeni żyli tu już 65 000 lat temu, co czyni ich najstarszą istniejącą kulturą na ziemi. Tym smutniejszy jest fakt, że aborygeńska mniejszość, która stanowi tylko 3% ludności australijskiej, żyje na marginesie społeczeństwa, jest wśród nich duże bezrobocie, alkoholizm, przestępczość, przemoc domowa (Aborygenki są z tego powodu hospitalizowane 34 razy częściej niż Australijki) i poczucie braku perspektyw. Wszystko to jest spowodowane dekadami dyskryminacji i rasizmu, którego rdzenni mieszkańcy stali się ofiarami począwszy od 1788, czyli od przybycia Brytyjczyków i rozpoczęcia kolonizacji. Podobna historia jak z Indianami w Ameryce, Aborygeni zostali umieszczeni w rezerwatach, zakazano im praktykowania niektórych zwyczajów i przez długi czas nie uznawano ich za obywateli Australii. Dzisiaj rząd stara się zrehabilitować za te lata krzywdy, są programy i inicjatywy mające na celu zlikwidowanie przepaści społecznej między rdzennymi mieszkańcami a Australijczykami w dostępie do edukacji, pracy, udało się na przykład sporo zmniejszyć śmiertelność noworodków. Ale wiadomo, potrzeba długich lat by naprawić coś co było niszczone przez wieki.

Kakadu National Park jest po prostu niesamowity. Brak mi lepszych słów, żeby opisać uczucie zetknięcia się z autentyczną, nietkniętą ludzką ręką przyrodą, to jak bycie w gościach w buszu wśród dzikich zwierząt, które w swej gościnności tolerują nas, podglądających ich codzienność. Żyje tutaj 10 000 krokodyli, co oznacza w przeliczeniu średnio jednego krokodyla na 2 metry kwadratowe. Teren parku jest różnorodny w swym bogactwie i oprócz skał znajdziemy tu takie wspaniałości natury jak jeziora, lasy, rzeki, wodospady, busz, spalone słońcem pustkowia i parną, soczystą zieloną dżunglę. Wieczorny rejs łódką po Yellow Water Billabong, czyli takich australijskich mokradłach zapamiętam do końca życia. To był spektakl natury, że użyję oklepanej metafory, którego odrealnione piękno porwało nas wszystkich, a Lila mimo ukropu i zmęczenia była po prostu w siódmym niebie, kiedy udało jej się pierwszej zobaczyć jakiegoś krokodyla (a aż się tu od nich roi). Drzewa z wijącymi się konarami i połamanymi, spróchniałymi gałęziami wyginają się w dramatycznych pozach jak w ekspresyjnym tańcu, na tle nieba o zachodzie, przechodzącego z odcieni ognistych pomarańczy i różów w srebrną szarość. Serce bije mi szybciej gdy to opisuję i wszystko sobie przypominam 🙂 Były też chwile grozy, bo ukochana myszka Lilki wpadła do krokodylowej rzeki. Lila oczywiście od razu wpadła w rozpacz i T musiał myszę ratować od niechybnej śmierci w krokodylowej paszczy. Na szczęście uszła z życiem wyłowiona patykiem, Lili twarz jak ją odzyskała – bezcenna 🙂
Byłam dumna z mojej 4,5 – latki, jak dobrze znosiła tą podróż, wszyscy się dziwili, że taka mała a już zaliczyła Kakadu, bo wszędzie na tych wyprawach byli sami dorośli. Najbardziej doskwierało jej gorąco i muchy, a naprawdę są tam ich całe chmary i non stop obsiadają twarz i pchają się do wszystkich otworów z taką upierdliwością, że można oszaleć. Wszyscy mieli tutaj specjalne siatki na głowy, więc my też kupiliśmy i faktycznie pomogły, ale znowu ciężko się przez nie oddycha. Umordowaliśmy się też konkretnie, bo Lila prawdziwemu bushwalkingowi powiedziała stanowcze nie, także większość czasu trzeba było ją nosić. Nocowaliśmy w dwóch różnych miejscach, nie w żadnych hotelach, tylko backpackerskich campach, nasz wyluzowany przewodnik – dredziarz Kal woził cały dobytek w vanie, włącznie z kuchnią, miskami, naczyniami, z których niejeden backpacker jadł, i których poziom zużycia i niedomycia z pewnością zaniepokoiłby Sanepid.
Wyjeżdżając daleko warto zainteresować się pogodą i klimatem. My geniusze kompletnie zapomnieliśmy o tym, że w poszczególnych rejonach Australii sezony są zróżnicowane, i że w Kakadu trzeba się przygotować na coś zupełnie innego, niż w Sydney czy w Cairns. W Northern Territory są dwie pory: sucha (sierpień – październik) i mokra (styczeń – marzec, z największymi opadami). Grudzień, czyli miesiąc, w którym my byliśmy to już pora przedmonsunowa, i też może ostro padać. Także kilka tygodni przed wylotem stresowaliśmy się, czy nie zaleje dróg na trasie naszej wycieczki, bo powodzie są tu częste w tym czasie. Na szczęście mieliśmy fuksa i pogoda była super, padało tylko w nocy, i też była jedna burza – takich grzmotów jak tam daję słowo nie słyszałam nigdy, byłam pewna że wylecimy wszyscy w kosmos razem z naszą blaszaną chatką kampingową 🙂 Niezapomnianym momentem była też popołudniowa przechadzka na polanę za naszym campem w Kakadu, gdzie natknęliśmy się na stado kangurów. Często sobie przypominam ten spacer, gdy jestem na codziennym miejskim spacerze z synkiem w wózku i wydaje mi się to totalnie surrealistyczne i tym bardziej bezcenne. À propos, czy wiecie, że kangury są w macicy matki tylko przez miesiąc, a jak się rodzą mają 2 cm długości, wyglądają jak przezroczysta, różowa galareta i wspinają się po futrze matki do jej torby, gdzie pozostaną przez kolejne 10 miesięcy? Skąd taka kangurza fasolka wie, że ma się wspinać do torby? Nie do wiary 🙂 Skoro już poruszyłam temat ciekawostek przyrodniczych, to mam coś też o koali, żeby nie było. To miś, który tak naprawdę wcale nie jest misiem, tylko torbaczem, 20 godzin na dobę spędza śpiąc, a pozostałe 4 wcinając swój przysmak, czyli eukaliptus, nie pije wody, płyny czerpie ze zjadanych liści. Nazwa koala wywodzi się z języka Aborygenów i znaczy: ten, który nie pije wody.
Słowa nie oddadzą niesamowitości Kakadu tak jak zdjęcia, więc poniżej fotorelacja, obszerna, ale jak tu wybrać z tylu wspaniałości? 🙂









A nie mówiłam, że jest przepięknie? 🙂
Pewnie, że pięknie!. Zazdroszczę bardzo! 🙂 Ja też kiedyś zwiedzę. Pozdrawiam 🙂
PolubieniePolubienie
Aż naszło mnie na odwiedzenie Australii :).
PolubieniePolubienie