Mój synek niedawno skończył osiem miesięcy. Kiedy patrzę na niego teraz i na jego pierwsze zdjęcia nie mogę uwierzyć, że to ta sama mała osoba. Dziś chcę wrócić do początku, do tych pierwszych, pięknych ale i cholernie trudnych miesięcy, opowiem jak bardzo dały nam w kość i jak je przetrwaliśmy. Mam nadzieję, że nasze doświadczenia okażą się dla Was pomocne i znajdziecie w tym tekście coś dla siebie.
Przypominam sobie siebie sprzed paru miesięcy, kiedy spędzając całe dnie w pracy z utęsknieniem wyczekiwałam urlopu macierzyńskiego, snułam wizję leniwie długich dni, z zapasem czasu na samorealizację, gotowanie smacznych dań, ćwiczenia i wszystko inne z listy niespełnionych pragnień i wyznaczonych dawno temu celów. Tak więc przypominam sobie siebie sprzed tych paru miesięcy i mnie bierze pusty śmiech. Ludzka naiwność nie ma granic jak się okazuje, bo jakże to inaczej ująć kiedy baba, która nie po raz pierwszy, ale DRUGI będzie mieć w domu noworodka snuje niestworzone, nierealne wizje, choć już przecież dobrze powinna wiedzieć jak to jest. No kuriozum. Macierzyńskie fantasy. Bobas gulgocze sobie w leżaczku a ja zwijam sashimi maki i California rolls, zaraz po tym jak wstawiłam do piekarnika tort michaszkowy, który wpisałam w notatki w telefonie jako do zrobienia – w 2012. Jak mu się znudzi na leżaczku to na matę, ponaciąga sobie zabawki. A potem jak się zmęczy to drzemeczka, ze 2 godziny pewno, takie maluszki przecież dużo snu potrzebują, to ja w tym czasie sobie poćwiczę. Powiedzieć, że ta wizja trochę rozminęła się z rzeczywistością będzie rażącym niedomówieniem. Powiem tyle: homemade sushi nie było, nie było nawet prawie nigdy obiadu zrobionego przeze mnie. Synuś zagrabił każdą chwilę mojej doby, w pierwszych tygodniach w pośpiechu i około 12 w południe myłam zęby i wymiętą twarz. Na śniadanie zamiast pożywnych omletów z mnóstwem drobno posiekanych dodatków z moich wizji wsuwałam szybko kilka tostów z dżemem albo nutellą, których wcześniej nigdy bym się nie czepiła. I tak jechałam jak odurzona na tej działce cukru i oleju palmowego podlanej sowicie kawą z mlekiem, której chyba nigdy nie udało mi się wypić gorącej, zawsze w kilku turach i podgrzewanej w mikrofali, gdy znajdowałam przypadkiem pozostawiony w pośpiechu kubek. W dodatku karmienie piersią wywołało u mnie wprost zwierzęcy głód na słodkości, szczególnie czekoladę. Owszem zawsze pochłaniałam więcej niż przyzwoite ilości, ale porcje, które zaczęłam sobie serwować po porodzie były po prostu obsceniczne. To było jak jakaś pierwotna siła, która mną całkowicie zawładnęła, czekoladowy zew, z którym nie miała szans moja niewyspana i osłabiona wola. Czekoladę gryzłam niczym kanapkę na śniadanie, później jeszcze snickers, pączek, lód i cały dzień zachłannie uzupełniałam poziom glukozy we krwi. Kiepsko się z tym czułam, i na szczęście po paru tygodniach jakoś nad tym zapanowałam, domyślam się, że to zmęczenie, brak czasu, stres i zwiększone zapotrzebowanie na kalorie kazały mi pożerać zapasy na cały tydzień w jeden dzień z zaciekłością niedźwiedzia wygłodzonego po śnie zimowym.
Tak więc stanęłam jak wryta przed tą nową rzeczywistością i szczęka (i nastrój) opadały mi coraz niżej na tą bezprawną a totalną aneksję mego czasu i śmiać mi się chciało z siebie i ze swoich sielankowych wyobrażeń. Ubzdurałam sobie, że skoro pierwsze dziecko było z tych wrzeszczących to teraz będzie karma i będę miała dzidziusia, który sam sie sobą zajmie. Też nasłuchałam sie opowieści, że chłopcy tacy spokojni w porównaniu do dziewczynek itd. Taaa. Pierwsze trzy miesiące były ciężką próbą. Synek miał problemy z trawieniem mleka, bardzo dużo ulewał i miał kolki. Wiem, że to bardzo powszechne u maluchów, ale jakoś wyjątkowo ciężko to odebrałam, bo (jakkolwiek idiotycznie to brzmi) nie przygotowałam się na to psychicznie. Nie chciałam by te dni upływały mi jak w amoku, by jeden zlewał się z drugim i każdy następny był taki sam jak poprzedni, ale nie za bardzo dało się tego uniknąć pośród bezustannego płaczu, utulania, kołysania godzinę dla 15 minut drzemki. Józio upodobał sobie też spanie na ludzkim ciele raczej niż na jakimś nieżywym podłożu, więc siedziałam na sofie całymi dniami z nim jak z małpką uczepioną do mojej klatki piersiowej.
Pławiłam się w tej fali ciepła którą emanowało to malutkie ciałko, nie mogłam się napatrzeć na te oczka leniwie się zamykające, słodkie ziewnięcia, kiedy wąchałam szyjkę miałam ochotę połknąć go w całości jak jakaś matka wampirzyca, albo wyściskać z całych sił. Słowo daję, skąd się biorą te odruchy?
Siódma rano, dziewiąta, dziesiąta, siedemnasta… zaraz co? Już cały dzień minął? Jak, gdzie, kiedy? Mogłabym przysiąc, że to jakieś oszustwo i coś jest nie tak z czasem, owszem zawsze zapieprzał, ale żeby aż tak? Ogarniała mnie frustracja, że znowu dzień minął a nic nie zrobione, w domu syf, nic dobrego do zjedzenia, stos prania do poskładania, duch, ciało i umysł zaniedbane. Miesiąc po urodzeniu Józia wprowadziliśmy się do nowego domu, w którym nie mieliśmy nawet łóżek ani mebli. I tak pierwsze miesiące z naszym nowym misiem koalą i w nowym domu spędziliśmy na pudłach i walizkach, nie mogąc niczego znaleźć, potykając się bez przerwy o graty i toboły szczelnie pokrywające podłogę. Naprawdę bardzo źle funkcjonuję w takiej zdezorganizowanej przestrzeni, znacznie podnosi to poziom adrenaliny i kortyzolu w mojej krwi. Dlatego chciałam to wszystko jak najszybciej ogarnąć, ale uwinięcie się z czymkolwiek przy potrzebującym mnie 24/7 niemowlęciu było po prostu niemożliwością. Także przez pierwsze trzy miesiącu nurzałam się w tym słodko – gorzkim koktajlu tkliwości i wkurwienia, błogiego spokoju i poczucia winy, że nic nie robię (a przede wszystkim, że nie mam czasu dla starszej córki) całodziennych czułości, przytulasków i całowania każdego milimetra mięciutkiego ciałka i desperackiej tęsknoty za chwilą samotności.
Tak więc okazało się, że w internecine i babskich gazetach piszą prawdę i pierwsze tygodnie i miesiące są rzeczywiście trudne i bardzo absorbujące. Może być naprawdę ciężko jeśli nie ma blisko rodziny czy znajomych, a babcia, która zabierze dzidziusia na długi spacer jest na wagę złota.
Jeśli macie możliwość podarujcie sobie wieczorem trochę czasu wyłącznie dla siebie, warto znaleźć chwilę na powrót do rzeczy, które sprawiały przyjemność zanim pojawiło się dziecko, reaktywować może zarzucone hobby, otworzyć książkę czy odpalić film, choćby na krótko jeśli jesteśmy zbyt zmęczeni. Takie małe rzeczy naprawdę potrafią zmienić perspektywę i podładować baterie. Kiedy wydaje Wam się, że już nie dacie rady wyrwijcie się na kawę do koleżanki, w dzień, czy wieczorem jak maluszek idzie spać, to naprawdę pomaga się odświeżyć psychicznie. Gadanie o czymś innym i zmiana otoczenia to świetny reset. Ja wymykałam się czasem do M, która mieszka niedaleko, zabierałam czasem Józia, który też o dziwo nie płakał i był całkiem spokojny w nowym otoczeniu, rozglądał się zaciekawiony z rozdziawioną buzią. M śmiała się, że on po prostu ma nas już dość i dlatego wrzeszczy w domu 🙂 Pamiętam jak kilka razy wyrwałam się wieczorem na basen, na który chodziłam regularnie przed urodzeniem Józia, i jak po tych kilkunastu tygodniach siedzenia w domu, deprywacji snu i ogólnego odurzenia macierzyństwem wygrzałam się w saunie i siadłam w jacuzzi wydało mi się to tak nierealne, że myślałam, że śnię. Byłam w szoku, że świat się nie zatrzymał i dalej kręci się jak przedtem, a tylko ja wysiadłam i funkcjonuję w jakimś innym wymiarze. W moim przypadku to właśnie powrót do aktywności fizycznej, w szczególności do biegania, które uwielbiam (kupiłam sobie wózek do biegania i codziennie biegam z Józiem) pomógł mi odzyskać równowagę i odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości i myślę, że to strasznie ważne by mieć taką odskocznię, coś tylko swojego co daje radość, czas kiedy nie jesteśmy tylko mamami ale także oddzielnymi od dziecka jednostkami, z pasjami, które pielęgnujemy i potrzebami intelektualnymi, które spełniamy. Ja jestem sto razy lepszą mamą, kiedy wracam do dzieci po czasie, który egoistycznie przeznaczyłam tylko dla siebie.
Trzeba też uświadomić sobie i pogodzić się z tym, że będą gorsze dni, rozmemłane i bezproduktywne, w których nic z siebie nie wykrzesamy, dni kiedy nic się nie chce i najchętniej zawinęłoby się w kołdrę i przez najbliższy miesiąc nie wychodziło z łóżka. Na tym po części polegają właśnie te pierwsze tygodnie, na poświęceniu tego czasu bez reszty maleństwu. Warto się na taki scenariusz przygotować psychicznie, bo może być ciężko się przestawić, szczególnie osobom bardzo aktywnym, których kalendarz pękał w szwach, bo bez niani czy babci najprawdopodobniej z części zajęć będą musiały zrezygnować na jakiś czas. Pamiętajcie, że to nie będzie trwało wieczne, i mimo zmęczenia i wyrzeczeń trzeba doceniać ten szczególny czas i cieszyć się nim. Spędzanie go na nicnierobieniu jest OK, trzeba wyluzować i delektować się każdą chwilą i wyrzucić przez okno poczucie winy, bo to naprawdę bez sensu. Mówię to też do samej siebie, bo ciężko mi czasami było czuć spełnienie po spędzeniu dnia na sofie. Trzeba przerzucić się na baby mode, zwolnić ze wszystkim i dać ciału i umysłowi czas na regenerację – teraz wiem, że to jedyna właściwa droga.
Jeśli chodzi o problemy brzuszkowe, to pocieszające były opinie specjalistów, którzy zapewniali, że powinny przejść po pierwszych trzech miesiącach. Z ulgą donoszę, że tak właśnie się stało. Po prostu dziecko potrzebuje czasu by wytworzyć florę bakteryjną, enzymy i substancje, które ułatwią trawienie pokarmu. Dodam jeszcze, że w naszym przypadku przepisane leki na kolki, i na ułatwienie trawienia laktozy, nie działały. Innym tematem jest prawie niemożliwość podania lekarstwa noworodkom karmionym piersią. Zazwyczaj są to preparaty w proszku albo w kroplach, które trzeba rozpuścić w mleku i podać przez strzykawkę. Nie wiem jak inne, ale mój noworodek nie akceptował płynu ani smaku innego niż mleko, ani by do buzi wkładać mu cokolwiek innego niż pierś, więc możecie sobie wyobrazić ile potu i nerwów kosztowały mnie próby zaaplikowania mu tych i tak nie działających środków. Wiem, że taki płacz dziecka do czerwoności i spazmów jest nie do zniesienia i serce od niego pęka, ale trzeba przypominać sobie, że jest to normalne, wszystkie maluchy płaczą, fakt, jedne bardziej od drugich, tak już po prostu jest. Jeśli borykacie się z tym problemem i też próbowaliście różnych specyfików, po prostu pozostawcie to czasowi, i pocieszajcie się, że to w końcu minie, po prostu trzeba to przetrwać. Organizm potrzebuje tego czasu by dojrzeć i nauczyć się funkcjonować poza brzuchem mamy. Ja nawet dostałam omamów słuchowych, po prostu cały czas słyszałam ten płacz, dźwięki z ulicy, telewizji, dzieci bawiące się za oknem wszystko to zamieniało się w moich uszach w płacz Józia i leciałam na górę sprawdzać, czy się nie obudził. Nam bardzo pomogły aplikacje z szumami, jest ich sporo i są darmowe, mam też szumisia, ale w aplikacjach podoba mi się to, że można wybierać pomiędzy różnymi szumami, raz, deszcz, raz suszarka, raz górska rzeka, dzięki temu jest to trochę mniej monotonne dla ucha, i jest szansa, że nie zryje nam to do reszty mózgu 🙂
Dziś jest już maj. W końcu przyszedł, a wydawało mi się, że nigdy już nie nadejdzie. Mój ulubiony miesiąc, kiedy stoimy u progu najszczęśliwszego czasu w roku a to co najlepsze jest jeszcze obietnicą. Patrzę w słońce, myślę o tym trudnym czasie, który już za nami, kiedy z wycieńczenia nie zawsze doceniałam jak niezwykłe jest to co właśnie przeżywamy. Mój dzidziuś zmienia się w chłopca. Na kompletnie łysej łepetynce wyrosły blond włosy stojące wprost do góry na jeża, które rozbrajają każdego kto na niego spojrzy. Ma swoje ulubione rzeczy, które go rozśmieszają, uwielbia wygłupy, fascynuje go spadanie rzucanych rzeczy, przepada za swoją siostrą, kręci głową i wymachuje rękami głośno przy tym pokrzykując, tak jakby chciał wszystkie z trudem nabyte umiejętności zaprezentować na raz. Cudowniejszego nie mogłabym sobie wymarzyć. Tak strasznie rwie się do samodzielnego chodzenia jakby już za moment miał wstać i pobiec w świat, zostawiając mnie z tyłu patrzącą za nim. Na szczęście od tego momentu dzieli nas jeszcze wiele lat, w których dalej na nic nie będę miała czasu, lista nieprzeczytanych książek i rzeczy do zrobienia będzie się wydłużać, nie upiekę tortu michaszkowego, nie wyjdę na Machu Picchu ani nie zobaczę Angkor Wat ani Tanah Lot tak szybko jak bym chciała. Nie obejrzę filmu, nie zrobię makijażu, nie pójdę do fryzjera, nie poleżę rano w łóżku, nie wypiję kawy nieodgrzewanej 5 razy w mikrofali. Ale w tym czasie, kiedy nie będę robiła tych wszystkich rzeczy, w każdej mijającej minucie, w której się one nie wydarzą, będę miała Ciebie. I dla rozczuleń, wzruszeń, śmiechu do rozpuku i zachwytu z wszystkich małych rzeczy, które robisz, i dla tego, że pewnego dnia będziesz całkiem dużą, wyjątkową i moją ukochaną osobą, dla tego wszystkiego odkładam moje przyjemności i pragnienia na potem. Teraz będziemy razem, bo to Twój czas. Nasz czas.